Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Stopem przez Sycylię część 1

Wyjeżdżamy z Palermo. Kolejnym zaplanowanym przez nas punktem jest Etna, czyli mniej więcej drugi koniec wyspy. Tak naprawdę dopiero teraz zaczyna się prawdziwy stop. Teraz do pokonania są liczące się odległości. Do tej pory miałyśmy niebywałe szczęście – bez niepotrzebnych postojów dostawałyśmy się z miejsca na miejsce. Pewnie nie zdziwi nikogo informacja, że przyszedł w końcu kryzys.

Uwielbiam tegoroczne reklamy Conversów

Zaczęło się od prawie godzinnego spaceru na autostradę. Ciepło i ciężar przytłaczały, a do tego A. wciąż towarzyszył kac. Gdy doszłyśmy na przedmieścia z trudem przedzierałyśmy się przez opisane już wcześniej góry śmieci i stosy strzykawek. Wchodząc niepewnie do podziemnego przejścia przybliżyłam dłoń do przyczepionego do pasa noża. Dzięki Bogu niepotrzebnie.

-Aga, nie chcę cię straszyć, ale mam przeczucie, że coś nam się dzisiaj stanie.

Jako zdeklarowana antyracjonalistka zamarłam. Przełknęłam głośno ślinę i zdecydowałam się założyć, że może dzisiaj, wyjątkowo, przeczucia się nie sprawdzą.

Takie widoki w okolicach Palermo to codzienność

Kiedy doszłyśmy do stacji benzynowej przy wjeździe na autostradę A. wyglądała jak cień samej siebie. Znam dziewczynę od 19 lat, od 9 jesteśmy przyjaciółkami, ale nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Kurczowo trzymała plecak, twarz miała bladą jak papier, a zgarbiona była tak, że straciła co najmniej z 10 cm wysokości. Jak powiedziała później, to był ten moment, gdy była bliska wrócenia do miasta i pojechania na lotnisko. Pierwszy raz miała dosyć.

Wspominając swój pierwszy stop do Portugalii, starałam się być wyrozumiała. Kolejna godzina minęła mi na łapaniu stopa. GDZIEKOLWIEK byle na autostradę.

No to w końcu złapałyśmy gdziekolwiek i kogokolwiek. Dwóch chłopców w wieku okołolicealnym, którzy w czasie jazdy nie stronili od zaciągnięcia się trawką, stwierdziło, że nas podwiezie kilka kilometrów – właśnie na autostradę, a konkretnie na jej niewielką zatoczkę przy miasteczku Villabate. Przejechałyśmy dokładnie 10 km, a godzina zrobiła się piąta po południu. Dodatkowo nie było szansy, żeby w takim miejscu ktoś (pędzący przecież szybkością autostradową) się zatrzymał. No chyba, że policja, bo łapanie stopa na autostradzie jest oczywiście nielegalne. Postanowiłyśmy zejść do miasteczka, zjeść w nim coś i dalej przedzierać się środkiem wyspy.

Villabate to mieścina niewyróżniająca się niczym. Byłyśmy w niej tego dnia, a prawdopodobnie i tygodnia, jedyną atrakcją. Muszę przyznać, że miała dla mnie swój klimat. Klimat autentyczności. W końcu była to pierwsza miejscowość, w której zjawisko turystyki nie było przewidziane. Tu się tylko żyło. Mieszkało, jadło, piło, pracowało i robiło zakupy. Nikomu nie przyszłoby do głowy ją odwiedzać.

Weszłyśmy do pizzerii. I wierzcie lub nie, ale była to najlepsza pizza, jaką w życiu jadłam. A jednocześnie najtańsza w czasie tego wyjazdu. Byłyśmy oczywiście jedynymi klientkami w barze i oczywiście przyszłyśmy do niego jeszcze przed otwarciem, więc musiałyśmy poczekać na nagrzanie pieca. Spędziłyśmy w niej ponad godzinę, gdy w końcu już w lepszym nastroju stwierdziłyśmy, że wypada przynajmniej poszukać jakiegoś miejsca do spania.

Pizza w Villabate

Udało nam się przed zmierzchem złapać jeszcze jednego stopa – do Bolognetty. Przepadam za nazwą tej miejscowości. Mała Bologna, a w rzeczywistości kilkusetosobowe miasteczko na jednym z wielu wzgórz w okolicy. Wiozący nas tu staruszek szalał, jak umiał najlepiej. Po polnych dróżkach niewiele szerszych od jego rozklekotanej machiny pędził niczym nowoczesnym porsche po autostradzie. Na ostrych zakrętach zamiast zwalniać trąbił, a od trochę główniejszej wiejskiej drogi, która w miarę przypominała jeszcze jezdnię, wolał górskie ścieżki, gdzie diabeł mówi dobranoc.Wszystko wśród przepięknych sycylijskich wzniesień, gajów oliwnych, małych miasteczek, kościółków i zdewastowanych czasem zameczków. W takich warunkach mogło się zdarzyć tylko jedno.

 

MIŁOŚĆ W BOLOGNETTO

 

Gdy wysiadłyśmy z samochodu na rondzie przy Bolognetto miałyśmy dwa wyjścia: jechać dalej lub znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Powoli już się ściemniało, na drodze nie było prawie nikogo – zdecydowałyśmy się na to drugie.

Po rondzie szlajał się On. Chudy, smutny, błądzący jak dziecko we mgle. Jego skóra posiadała na sobie znamiona choroby, będącej przypadłością bezdomnych. Włosy gdzieniegdzie powypadały zostawiając po sobie puste placki.

Podszedł do nas całkiem pewnie. Mimo naszego ignorowania i prób odstraszenia, postanowił dołączyć. Razem ruszyliśmy w stronę pobliskiego wzgórza, gdzie razem z A. poszli szukać miejsca na nocleg. Po chwili wrócili z informacją o całkiem niezłym terenie na zboczu z pięknym widokiem na okoliczne wzgórza. W trójkę rozłożyliśmy namiot po czym spędziliśmy wyjątkowo romantyczny wieczór na murku z widokiem na pasące się krowy.

Widok z tarasu wakacyjnego domku

Koło dziesiątej z A. poszłyśmy do namiotu zostawiając biednego chłopca na zewnątrz. Trochę się bałyśmy – w niedalekiej odległości od nas słychać było głosy wsi – tak naprawdę rozbiłyśmy się w czyimś ogródku, choć budynek był z całą pewnością opuszczony. Zasnęłam z nożem w dłoni.

W nocy obudziło mnie czyjeś ciepło i odgłosy drapania. Okazało się, że to On. Rozłożył się po drugiej stronie płótna namiotu i oparł swoje plecy o moje. Ze świadomością, że jest tak blisko poczułam się bezpieczniej. Wiedziałam, że gdyby się coś działo, On – nawet jeśli by nie dał rady nas obronić – przynajmniej wywołałby alarm, co postawiłoby nas na baczność. Zwolniłam dłoń z noża i położyłam go obok. Sama oparłam się pewniej  o mojego mężczyznę. Tak śpiąc dotrwaliśmy do rana.

Spanie pod namiotem ma dla mnie tę zaletę, że budzę się dokładnie wtedy, gdy minie zmęczenie. Nie ma mowy o wylegiwaniu się wśród poduszek na wygodnym materacu. O 6 rano zdecydowałam się iść na obchód. Jego nie było. “Najwyższy czas” – pomyślałam, choć prawda była taka, że zrobiło mi się smutno – trochę się już do niego przywiązałam. W końcu w jego oczy błyszczały od miłości i zaufania. Wiedziałam, że bez mrugnięcia jadłby mi z ręki i leżał u nóg, a i ja pewnie byłabym skłonna do podobnych poświęceń. No ale zniknął – to i dobrze. Nikt nie zostanie zraniony.

“Obozowisko” czyli ledwo rozłożony namiot i wieszak na drzewie

Nieprawda. Nie zniknął. Nie przeszłam nawet 50 metrów, gdy zobaczyłam go grzebiącego w pobliskim koszu na śmieci. Biedak musiał być głodny – nie chciałyśmy z A. żeby się do nas przyczepił na stałe, więc nie poczęstowałyśmy go nawet kawałkiem chleba. Gdy mnie zauważył, początkowo wrócił do szukania jedzenia, ale po kilku minutach dołączył by mi towarzyszyć w spacerze.

Wróciliśmy na obozowisko jakąś godzinę później. Obudziłam A, zjadłyśmy śniadanie i poszłyśmy łapać stopa w dalszą drogę. Do Etny wciąż daleko.

Poszedł za nami na samą jezdnię. Po kilkunastu minutach zatrzymał się jadący do Corleone mężczyzna i wtedy zostawiłam Ukochanego na drodze. Nie było opcji by w swoim – bądź co bądź zawszonym – stanie mógł jechać z nami.

Gdybym tylko spotkała go w Polsce. Jestem przekonana, że bym go przygarnęła. Poszlibyśmy do lekarza, zrobili zakupy na obiad, a potem zasnęli przytuleni do siebie w moim krakowskim łóżku. Miałby na imię tak, jak go nazwałam na potrzebę sycylijskiej chwili: Pies.

Pies

 

CDN.

Chcesz poczytać więcej o Sycylii? Tutaj znajdziesz listę artykułów, które napisałam na jej temat.

Exit mobile version