Jadąc ekspresową drogą prowadzącą z Barcelony na północny wschód wjeżdżaliśmy w kolejne partie pagórków, coraz wyższych. Początkowo droga krążyła omijając wzgórza, potem zaczęły się krótkie wiadukty, by w końcu długie tunele i zatkane uszy uświadomiły, że zaczynamy być prawie na miejscu. Drogi odłączały się od siebie, my na każdym kolejnym skrzyżowaniu skręcaliśmy w węższą, o dłuższym numerze. W Martinet zjechaliśmy na lewo, by po trzech kilometrach dotrzeć do celu podróży, Montelli. Na tym ostatnim odcinku trzeba się zatrzymywać i przyciskać do ściany, by przepuszczać samochód jadący z naprzeciwka. Dojechaliśmy do Cal Calsot. To idealna agroturystyka w Pirenejach
Montellà.
Wzgórze Montellà (1158 metrów), jest ciasno obudowane przez kamienne domy. U podnóży po za cmentarzem i romańskim kościołem z X wieku znajdują się pola uprawne oraz łąki- wypasy dla trzody, codzienności mieszkańców. W strome zbocza ciasno powtykane są kolejne domy, uliczki doprowadzają do rynku i wiekowej fontanny, w której hodowane są ryby. Miasteczko jest ślepe. Się nie przejeżdża, tu się przyjeżdża. W późnych godzinach popołudniowych pomarańczowe, niskie słońce wkrada się w zakątki, koty polegują na rozgrzanych murach, mieszkańcy spotykają się na rogach ulic i wymieniają codzienne uprzejmości.
Będzie nam miło, jeśli zarezerwujecie nocleg klikając w ten link. Dla Was nie będzie różnicy w cenie, a nam wpadnie grosz do podróżniczej skarbonki.
Cal Calsot.
Naszą bazą było Cal Calsot. To bio eko agro dom na skraju wioski. Ma ponad dwieście lat, jest wyremontowany z całkowitym szacunkiem dla historii miejsca. Właściciele- Lidia i Marc są mistrzami zdrowej i dobrej kuchni. Lawirują między nowymi trendami, a tradycyjnymi przepisami. Sami przygotowują i podają posiłki.
Idealna agroturystyka w Pirenejach.
Z południowych okien w domu widać masyw Cadí, z północnych ostatnie hiszpańskie szczyty przed Andorą. Okolica jest mało turystyczna. Przejeżdżają tu głównie Hiszpanie, zwykle w w’endy. Można wybierać się na piesze wycieczki, snuć się po miasteczkach, oglądać zwierzęta na wypasie, najadać się do syta i korzystać z lokalnego dobra- ciepłych źródeł i basenów. My podróżujemy z prawie dwuletnim synem.
Nie będę próbowała udowadniać, że z dzieckiem można wszystko, bo są wspaniałe osoby, które przemierzają świat z parotygodniowymi dziećmi w chuście. Wygodna, zaplanowana podróż z samochodem wypożyczonym już na lotnisku nie jest więc żadnym wyczynem. Staramy się by Sania miał sto procent satysfakcji z wakacji. Codziennie zbieraliśmy z nim kamyki i grzebaliśmy patykiem w piasku. Zatrzymywaliśmy się przy łąkach ze zwierzętami, zaczepialiśmy katalońskich rówieśników, ślizgaliśmy się ze wszędobylskich zjeżdżalniach w miastach (wybiegi dla dzieci są tu na każdym placu). Na dwie, trzy godziny dziennie pakowaliśmy Saszę do plecaka i odpowiadaliśmy na miliardy pytań „A co to jest” skacząc po kamieniach, dreptając po potokach i mozolnie wspinając się pod górę.
Jeśli interesuje Was Katalonia i macie ochotę także na morze, zajrzyjcie do Agnieszki, która odwiedziła ostatnio z córką Costa Bravę.
Będąc w Montelli pieszo można:
Wdrapać się na szczyt miasta.
Przespacerować się wzdłuż drogi, by pooglądać zwierzęta (uwaga na elektryczne pastuchy!).
Przez łąkę dojść do kościoła Sant Genis i na cmentarz.
Za farmą zejść szlakiem po zboczu do Martinet (0.8 km).
Martinet.
Martinet urosło w siłę dopiero po wybudowaniu drogi N260. W przeciwieństwie do Montelli są tu sklepy i bary. Miasto nie ma specjalnego uroku, ale przy szkole jest ogólnodostępny plac zabaw, a obok w Pastisserii dają dobre bułki z czekoladą.
Zachwyciły nas nie tylko górskie panoramy, ale również organizacja społeczności. Podczas długich śniadań i rozwlekłych kolacji wymienialiśmy z gospodarzami spostrzeżenia co do życia na wsi, kształcenia dzieci i czasu wolnego. Okazało się, że dzieci zaczynają lekcje dopiero o 9.30 (Mamo, czemu ja nie chodziłam do szkoły na hiszpańskiej wsi?), a kończą o 17. W tym czasie mają zapewnioną pełną opiekę, zajęcia dodatkowe- tańce, basen, uczą się czterech języków (kataloński, hiszpański, angielski i francuski). Nie ma potrzeby instytucji świetlicy- poczekalni. Rodzice w większości pracują w usługach, bądź w gospodarstwie. Ponieważ szkoły są niewielkie (zarówno budynkiem jak i liczebnością uczniów) pięć gmin zrzeszyło się w kooperatywę. Nauczyciele kursują między nimi, mają pracę. Dzieci spotykają się na różnych przedmiotach, poszerzają kręgi znajomych. Nie jest też nudno przez tyle godzin na zajęciach, a nie ma pokusy spędzania bezproduktywnych godzin przy grach komputerowych. Aż człowiek chce się przeprowadzić na hiszpańską wieś.
Artykuł początkowo ukazał się na blogu Podróżująca Rodzina.
Magdalena Dziadosz, mama Saszy i Idy. W teorii archeolożka śródziemnomorska i muzealniczka, skrzętnie wykorzystująca wiedzę zdobytą na studiach w swojej pisarskiej pasji. W praktyce właścicielka firmy zajmującej się komunikacją i PR-em. Dużo pisze na różne tematy. Uwielbia podróże, najbardziej te blisko natury: długodystansowe spacery oraz wycieczki górskie. Ale doceni też wieczór na szpilkach w wiedeńskiej operze.