Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Wracając do Azji: kilka słów o Melace

 

Dzisiaj mija równe pół roku od momentu, gdy wyleciałam z Azji. Niesamowite jest, jak bardzo ta podróż zmieniła to, jak jestem postrzegana przez znajomych. Prawie przy każdym spotkaniu pojawia się pytanie o Azję. Czasem są konkretnie o jakiś region, czasem o wizy, kuchnię – zazwyczaj czy się nie bałam. Tak sobie teraz myślę, że strach w podróży mógłby być tematem osobnej notki. Ale nie na dzisiaj. Dzisiaj przeglądałam zdjęcia i to je tu zamieszczę. Dodając kilka słów komentarza, wrócę jeszcze raz do Melaki.
Dwie notki temu wrzuciłam tu zdjęcia domów nad rzeką w Melace. Robiły wrażenie. Były jakby wyrwane z kontekstu i nieprzystające do tego, czego się spodziewałam. Tak naprawdę cała Melaka taka była.
kościół na placu portugalskim
Po opuszczeniu Cameron Highlands miałam jeszcze kilka dni do samolotu z Kuala Lumpur do Bangkoku. Nie chciałam ich spędzić na plaży – zostawiłam plażowanie na Tajlandię. Nie chciałam siedzieć w Kuala – po Pekinie, Szanghaju, Hongkongu, Singapurze i przed Bangkokiem, miałam naprawdę dosyć wschodnich metropolii. Zastanawiałam się nad północnym Georgetown – podobno mekką malajskiego backpackingu – a południową Melaką. Po konsultacjach z forum podróżniczym, przewodnikiem i rozmowach ze spotkanymi ludźmi wybrałam Melakę.
dzielnica nadmorska
Miasto, populacją przypominające Kraków, sprawia wrażenie niewielkiego nadmorskiego miasteczka . A raczej wielu miasteczek, bo każda jego część wygląda zupełnie inaczej. W XVI wieku została podbita przez portugalskich kolonizatorów i po nich został czerwony plac z ruinami fortu obronnego. Sto lat później, już jako jedna z największych potęg handlowych Azji Południowo-wschodniej, została przejęta przez Holendrów i tym sposobem kolację jadłam w holenderskiej knajpce nad rzeką, co niewiele odbiegało od atmosfery Amsterdamu. Okolice portowe na lewym brzegu przypominały… sama nie wiem co. Może trochę Włochy? Może jednak ciągle Portugalię? Były żółte i opuszczone. Gdzieniegdzie przebiegał mi drogę bezdomny pies, a po przejściu przez płot dzielący ulicę od plaży, spotkałam się twarzą w twarz z grupą mocno pijanych mężczyzn, którzy łatwo przekonali mnie, żebym wróciła do bardziej zaludnionej cywilizacji. W tej okolicy samochody były stare, na ulicach roiło się od śmieci, a co drugi lokal był wystawiony na sprzedaż. Dzielnica, która prawdopodobnie kilkadziesiąt lat temu była turystycznym centrum, straciła rację bytu. Szkoda. Ma niesamowity potencjał do bycia ekskluzywną.
rok smoka w chinatown
Po drugiej stronie wody wznosił się za to luksusowy hotel – także w stylu portugalskim, a zaraz obok żywe i przepełnione artystycznymi galeriami i sklepami z oryginalną odzieżą chinatown (tu oficjalnie chcę wyrazić swoją rozpacz, że nie kupiłam TEJ torebki!). Tam też spędziłam najwięcej czasu, kończąc w herbaciarni na ceremonii herbaty.

 

meczet z pewnością nie sikhijski
Nieco dalej, skryta wśród blokowisk, znajduje się niewielka drewniana osada sikhów. Staram się sobie przypomnieć czy to możliwe, że wśród niej błądziłam. Wydaje mi się że tak. W wąskich uliczkach spotykałam kozy i kury, i absolutnie żadnego śladu, który by wskazywał na jej turystyczne wykorzystanie. Przewodnik na łodzi opowiadał o niej. Pamiętam jak przez mgłę coś o pisarzu i postanowieniu oderwania się od cywilizacji i kultywowaniu tradycyjnych zwyczajów. To tak jakby na środku Ruczaju postawić kilkadziesiąt drewnianych domów i nie korzystać w nich z elektryczności. Przynajmniej tak zapamiętałam i tak będę to miejsce mitologizować (po chwili zastanowienia, wątpię że to byli sikhowie. Raczej jacyś konserwatywni, nacjonalistyczni muzułmanie. Pewnie raczej na pewno biorąc pod uwagę księżyc nad świątynią).

 

I w końcu ten jeden punkt, który sprawił, że jak kiedyś będę w Melace ponownie (choć muszę przyznać, że nie planuję), to będę nocować dokładnie w tym samym miejscu co ostatnio.
Nazywa się Backpacker’s Freak Hostel i jest najlepiej wspominanym przeze mnie hostelem w jakim spędziłam noc. Nie chodzi o to, że zapłaciłam tam równowartość 14 zł (zdążyłam się przyzwyczaić i do niższych cen), ani że dostałam dwójkę tylko dla siebie, mimo że jak zwykle zamówiłam łóżko w dormie (to też już mi się zdarzyło wcześniej). Tu wszystko było skupione na właścicielu. Seanie Sugosugo.
rysunek Seana. bardzo realistyczny
Jeśli chcecie spotkać Chińczyka pirata, to musicie poznać tego faceta! Po trzech tygodniach w Chinach, gdzie każdy obywatel zdawał mi się być tak strasznie grzeczny i szaro-obywatelski, Sean zwalił mnie z nóg. Wytatuowany chudy facet, którego wieku nie byłam w stanie określić – mógł mieć 30, ale mógł też mieć 50 lat. Mógł być tego dnia pijany, mógł być naćpany, mógł być po prostu nieogarniający. Ujął mnie już od początku, gdy powiedział, że mam się rozgościć w pokoju, wyspać, iść coś zjeść, a zapłacę przy okazji. Że się nie pali i że chill.

 

kolorowe i drogie ryksze
I właśnie taka była Melaka. Nie paliło się w niej i było chill. Może prócz placu portugalskiego, gdzie faktycznie ciężko było przekonać rikszarza, że nie zapłacę majątku, żeby przejechać się jego wyrwaną z lat 80-tych rykszą i gdzie zdołałam zadziwić turystów, że nie wiem jak wygląda tutejsze muzeum, bo zamiast historii europejskiej kultury miasta, wolałam zakosztować tę malajsko-chińsko-hinduską. Miasto zrobiło na mnie niezapomniane wrażenie. Taka ostoja. Bardzo spokojna ostoja różnorodności.

 

 

 

P.S. Wróciłabym sobie. (nostalgicznie)
Exit mobile version