Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Biała kobieta w Azji

Wczoraj w autobusie usłyszałam strzępki ciekawej rozmowy. Dziewczyna opowiadała znajomemu o niedawnej wycieczce do kraju, który z pewnością nie był ani europejski, ani północnoamerykański. Powiedziała, że już nigdy nie powie, że w Polsce są rasiści. Wspomniała sytuację, że w parku rozrywki były setki miejscowych odwiedzających i ona jedna biała, i to dla niej specjalnie otwarto drugą kasę. Zaczęłam o tym myśleć, zresztą nie pierwszy raz. Miałam podobne obserwacje w Azji. Czułam na własnej skórze, że otacza mnie mitologiczna powłoka białego człowieka.

Naznaczona latami studiów postkolonialnych (w czasie swojej sześcioletniej edukacji spotkałam się z nimi na ok. 9 przedmiotach, z czego 3 z nich były im w całości poświęcone), lekturą kilku książek i kilkudziesięciu artykułów, jestem wyczulona na wszystko co kolonialne, postkolonialne, “rasowo” wątpliwe etycznie. Nie mogę powiedzieć, że jestem fanką tej dziedziny myślenia teoretycznego – co to to nie! Jak zwykle gdy wypowiada się mniejszość, odczuwam mocne piętno pretensji, wrzeszczenia o swojej krzywdzie, przesady. Skrzywdzony sprowadzeniem do stereotypu kolonizowany (inny, nie-biały, orientalny) sprowadza do stereotypu podbijającego białego. Nie lubię tego. Gdzieś po drodze została zachwiana zasada złotego środka.

ALE jednocześnie bardzo się cieszę, że teoria postkolonialna istnieje. Z pewnością byłam nią (i nadal jestem) zainteresowana, głównie z powodu analizowania relacji z odległych krajów, czyli czegoś co lubię najbardziej. I chyba mnie dużo nauczyła. Chyba bardziej pilnuję się, gdy chodzi o określenie się względem autochtonów i chyba jestem wyczulona (i często wkurzona) ich stosunkiem do mnie. Z tych rozważań powstał pomysł. Traktowanie białej kobiety na Dalekim Wschodzie – CASE STUDY:

Przypadek pierwszy: Chiny

Mam problem z fotografowaniem ludzi. Czuję, że nawet gdy pytam o zgodę, to jednak naruszam ich przestrzeń intymną. Traktuję jak obiekt, którym się zafascynowałam. Ale nie na tyle żeby się spotkać, pogadać, wypić piwo czy kawę. Nie – w tym przypadku chodzi tylko o włożenie tego człowieka do kolekcji. Stworzenie albo zbioru, albo

obiektu artystycznego, jakim jest zdjęcie. I mimo że uwielbiam fotografować ludzi, to kończy się na tym, że robię zdjęcia tylko bliskim – tym których NAPRAWDĘ traktuję jak człowieka. Wyjątek popełniłam raz, gdy w Malezji byłam w wiosce aborygenów.
Wiosce, która oczywiście była prowadzona pod turystów i z której ci ludzie żyli i mieli pieniądze. Uznałam więc, że w tym przypadku nie wchodzę nikomu w butach do mieszkania, ale pozostaję w sferze wymiany – ja zapłaciłam za wycieczkę, ja mogę robić zdjęcia (jednak i tak miałam z tym problem i musiałam się przemóc).

Takiego kłopotu na pewno nie mieli Chińczycy, gdy robili sobie zdjęcia ze mną lub mnie. Tak za pozwoleniem, jak i bez. Dobrze pamiętam pierwszy raz: to był mój pierwszy dzień w Chinach. Zwiedzałam Zakazane Miasto i tam podszedł do mnie jeden chłopak. Chińczyk, w moim wieku. Spytał czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie. Szczerze mnie to zdziwiło. Ostatni raz przytrafiła mi się taka prośba w Egipcie gdy miałam 8 lat. Ale powtarzam: miałam OSIEM lat. Byłam śliczną, słodką blond dziewczynką. Tym razem wystąpiłam w roli zmęczonej turystki o podkrążonych oczach i zagubionej minie. Spytałam dlaczego chce to zdjęcie. Odpowiedział, że ponieważ jestem piękna. Przełknęłam to. Zgodziłam się.

Dwa dni później nie miałam już wątpliwości. Ten chłopak, podobnie jak dziesiątki po nim (nie tylko facetów. Były to również kobiety, rodziny z dziećmi, które były mi sadzane na kolanach, całe kilkunastoosobowe grupy) chciał mieć ze mną zdjęcie, ponieważ jestem BIAŁA. Niektórzy z nich mówili, że to pierwszy raz kiedy widzą białą osobę. Myślę, że gdybym usiadła z tabliczką “zdjęcie za 20 yuanów” odpowiednik 10zł), to całkiem sporo bym zarobiła.

Przypadek drugi: Hongkong i Singapur

Jest to przypadek do którego się już zdążyłam przyzwyczaić w Europie. W Hongkongu, różniącym się diametralnie od całej reszty Chin, jest dość dużo Hindusów. W Singapurze z kolei, jak już wspomniałam wcześniej, mieszkałam w dzielnicy Little India. W tym przypadku czułam się sprowadzona do obrazu: Biała kobieta – biała kobieta SAMA – hollywoodzki obraz kobiety – kobieta wyzwolona seksualnie – okazja do przygody (dziwka?). Tu spacer, tu kawa, tu mail, telefon, darmowa herbata w restauracji, darmowy deser, przygotowana potrawa, której nie ma w menu. A tu po prostu dotykanie bez ani jednego “czy mogę”. (o moich przemyśleniach dotyczących Hindusów mogliście już przeczytać tutaj)

Przypadek trzeci: lot z Hongkongu do Singapuru

Odprowadzał was kiedyś stewardes na wasze miejsce (olewając wszystkich innych pasażerów)? Podchodził 10 razy w ciągu trzygodzinnego lotu by się upewnić czy niczego wam nie brakuje (ignorując puste kubeczki innych pasażerów)? Pomagał z wyjęciem waszego bagażu po wylądowaniu (ignorując starszą, ledwo podnoszącą się z fotela kobietę (oczywiście urody chińskiej Hanki))? Żegnał się z wami bardzo serdecznie przy wyjściu (zawsze! Jednak w tym przypadku nie żegnając się z nikim innym). Dziwię się, że nie zaproponował przeniesienia się do pierwszej klasy (choć posadził mnie w drugiej, mimo że bilet miałam na trzecią).

Przypadek czwarty: Jerantut (Malezja)

Ponownie przypadek znany, podobny do hinduskiego, tym razem muzułmański. Jesteś piękna, wspaniała, podróżujesz sama, odważna, wyglądasz jak aktorka… (do diaska, do jakiej aktorki ja tam zostałam porównana… Ze Spider-Mana? Tak! Do Kirsten Dunst, której nazwisko w mej showbiznesowej ignorancji oczywiście niewiele mi mówiło). I oczywiście, że wyjedzie ze mną do Polski i będzie na mnie patrzył cały czas. Że miłość od pierwszego wejrzenia i inne takie. Niby piszę tutaj o niechęci do stereotypów, ale aż mi się ciśnie na język: TYPOWE!

Choć, żeby oddać sprawiedliwość, kilka dni później poznałam dwóch mężczyzn z Libii i oni zachowywali zupełnie inny styl kontaktu. Bardzo miły, bardzo dżentelmeński, bardzo na poziomie i zdecydowanie z szacunkiem (choć zdjęcia były i kontakty facebookowe też).

Przypadek piąty: Koh Phangan (Tajlandia)

Ten mnie powalił najbardziej. Ten był najsmutniejszy i najbardziej mnie dotykający. Bo tak jak we wszystkich innych przypadkach czułam się obiektem obserwacji czy nawet fascynacji, tak w Tajlandii poczułam się… ich Panią. Schodzili z chodnika gdy po nim szłam, chowali się w kuchni, gdy zbliżałam się do baru. Mimo że wiem, że mówili po angielsku, to jednak gdy o coś pytałam – coś bardzo prostego, chyba prosiłam o ręczniki do bungalowu – wołali właścicieli (Belgów). Mój kontakt z Tajami na wyspie był paskudnie ograniczony. Wycieczki były prowadzone przez białych (Tajowie pod pokładem przygotowywali jedzenie i prowadzili łajbę), na kursie nurkowania, każdy z nauczycieli był biały (a cała załoga tajska. Przynosili jedzenie, sprzęt, pomagali się ubrać). Byli w cieniu, byli niewidoczni. Byli moją służbą! Szłam plażą i po prostu czułam, że wolno mi rozkazywać. I że nikomu nie przyjdzie do głowy stanąć na mojej drodze. A przecież byłam kobietą. Co to by się działo, gdybym była “białym, heteroseksualnym mężczyzną”. Kobieco: gdy dwóch chłopców podwiozło mnie na stopa do portu i w ramach podziękowania posłałam im buziaka w powietrzu, ci niemal nie pokłonili się przede mną.

I to było najbeznadziejniejsze. Najstraszniejsze. Z tym trzeba coś zrobić.

Tylko jeszcze nie mam pomysłu co.

Exit mobile version