Piękny był dzisiaj poranek! Słońce obudziło mnie o siódmej rano, wreszcie czułam, że kamiennym snem przespałam kilka porządnych godzin. Na półce znalazłam książkę “Pojechane podróże. Szalone wyprawy Trzech Żywiołów”, więc przeczytałam kilkadziesiąt stron. Zrobiłam herbatę, zjadłam szarlotkę na śniadanie, pomyślałam “hmm i co teraz? Kolejna leniwa sobota? Komputer, seriale, książki, impreza?”, po czym odezwałam się do przyjaciela:
-Ty! Krakowiak!
-O nie, to brzmi jak pytanie o to, gdzie jest jakaś ulica.
-Wręcz przeciwnie. Gdzie tu można blisko wybyć za miasto?
Podał mi nazwy kilku historycznych miasteczek
-A coś z naturą? Jakieś górki?
-No Ojcowski Park Narodowy jest chwilkę stąd.
Pomysł uznałam za genialny. Kolejną godzinkę spędziłam na szybkim ogarnianiu tematu: ściągnięcie mapy na TrekBuddy (aplikacja trekkingowa na Androida – jestem w niej absolutnie zakochana), poszukanie autobusów, przeczytanie dwóch czy trzech zdań na temat szlaków w parku, spakowanie plecaka (podejmowanie decyzji czy brać śpiwór zajęło dobry moment), zgranie audiobooka na smartfona, jakieś kanapki. Potem szybka wymiana szpilek na trekingi, a płaszczyka na goretex i w drogę.
Oj jak mi było dobrze!
Mieszkając od półtora roku w Krakowie nie zdawałam sobie sprawy, że Ojcowski Park Narodowy jest TAK blisko. Dojazd komunikacją miejską do Wielkiej Wsi, skąd zaczęłam spacer, zajął mi czterdzieści minut. Mniej niż do wielu miejsc w obrębie miasta. Gdy wysiadłam z 210 było mi od razu lepiej: na podwórku po lewej biją się koguty, po prawej obszczekuje mnie jakiś kajtek, trochę dalej (tak!) zakwitają krokusy. A przez cały ten czas wieś wydaje się kompletnie wyludniona. Na utwardzonej drodze byłam całkiem sama.
Jak dobrze jest zamiast do Żabki wlatywać do wiejskiego sklepiku po wodę, jak rewelacyjnie brodzić trekingami (tu się muszę pochwalić, że kupiłam na allegro trekingi za 50 zł!) po błocie na polu, a najcudowniej było zdjąć polar i kurtkę, i zostając w samej bokserce, zarzucić na nos okulary przeciwsłoneczne. I mimo że zgubiłam się niemal od razu (bo po co iść na szlak, skoro widzi się całkiem niezłą ścieżkę tuż obok), to niewiele mnie to obchodziło. Ot kilometr więcej. W końcu nie ważne gdzie idę. Nieistotne czy zrobię sobie fotę z Maczugą Herkulesa. Jest słońce, jest przestrzeń, jest widok na cały Kraków w oddali, nie ma Krakowa (bo został w oddali), nie ma hałasu i smogu. Kurcze, byłam w tym momencie szczęśliwa.
Z Wielkiej Wsi, przez Biały Kościół i Prądnik Korzkiewski, a dalej przez Dolinę Prądnika, doszłam do Ojcowa. W sumie 12 kilometrów. Szłabym dalej (w założeniu chciałam dojść do Piaskowej Skały), ale pogoda zaczęła płatać mi figle. Najpierw zaczęło padać (założyłam kurtkę), potem na Górze Okopy zaatakował mnie grad (w Jurze ciągle sporo śniegu – przy schodzeniu z górek narty byłyby całkiem do rzeczy). Gdy dochodziłam do Ojcowa dostałam przerażonego smsa od przyjaciółki “W Krakowie burza!”. Chwilę później zagrzmiało też u mnie.
Burza nie nadeszła, ale postanawiając nie kusić losu (przy jednoczesnym odkryciu, że i tak przyszedł czas na jakąś przerwę, bo, zaniedbane przez zimę, mięśnie nóg zaczęły się trzęsąco domagać magnezu) rzuciłam okiem na zamek (nie bardzo rozumiem, dlaczego jest tak sławny), na kaplicę na wodzie, której zdjęcia coś nie chciały wychodzić i rzuciłam się na drogę. Mimo pustej jezdni stop złapał się po ok. 15 minutach. Sympatyczny mężczyzna podwiózł mnie do drogi głównej, a tam na stacji benzynowej znalezienie podwózki do Krakowa zajęło mi jakieś 20 sekund (“Przepraszam, jedzie pan może do Krakowa?” “Jadę.” “A mogłabym się zabrać?” “A proszę.”).
Oj tak. To była piękna sobota!
Dzięki za przeczytanie artykułu!
Mam na imię Agnieszka i od 8 lat prowadzę blog i opowiadam wam o świecie. Napisałam 4 przewodniki turystyczne i ponad 500 artykułów podróżniczych. Większość z nich przeczytacie na tym blogu. Zapraszam do dalszej lektury. Na górze macie menu, a tam wszystkie teksty 🙂