Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Historia jednego zdjęcia, albo obraz kobiety podróżującej (lub mnie)

Kilka miesięcy temu zaczęłam się spotykać z pewnym mężczyzną. Mój typ. Przystojny, znający się na fotografii, chodzący po górach. Jednocześnie inteligentny i z niezłym wyczuciem estetyki. Poznaliśmy się w przestrzeni barowej i właściwie do niej nasza znajomość się ograniczała. Znał mnie po miejsku: ubraną na wieczór, tak by podkreślić dekolt i nogi, w szpilkach, z ułożonymi włosami, zrobionym makijażem, długimi pomalowanymi paznokciami i drogimi perfumami.

Pewnego dnia, gdzieś na początku wiosny, ale nadal w pełnym śniegu, zaproponowałam wypad w góry. Odpowiedział, że ja to bym sobie połamała swoje czerwone paznokcie na Giewoncie, nie mówiąc o czymś poważniejszym. Żartem oznajmiłam, że wezmę ze sobą pilnik ze zmywaczem. Dodał, że o tej porze roku niezbędne by były raki i czekan, i że tego nie ogarnę. Był pewien, że mnie zna i wie co mówi.

Miesiąc temu w Cagliari poznałam innego mężczyznę – mojego couchsurfingowego gospodarza. Też mój typ. Artystyczna natura lubująca się w literaturze, sztukach plastycznych i dobrym jedzeniu. Przyjechał po mnie na dworzec, gdzie czekałam na niego z sześćdziesięciolitrowym plecakiem na ramieniu, w butach i spodniach trekingowych. Rozmawiając o sposobach podróżowania, wspomniałam, że mając do wyboru leżenie na plaży i chodzenie po górach, to jednak wybieram góry. Zdaje się, że nazwałam się „mountain girl”. Powiedział, że zdążył już to zauważyć, że nie jestem laską w makijażu i na szpilkach, a dziewczyna wybierającą wygodę niezbędną do łażenia po wysokościach. Tym razem szybko to sprostowałam z czego wywiązała się nieustająca korespondencja, w której rozmyślania nad zagmatwaną osobowością człowieka zajmują bardzo ważne miejsce.

Gdyby tych dwóch mężczyzn zaczęło ze sobą o mnie rozmawiać, skończyłoby się na ostrej wymianie zdań i stwierdzeniu, że prawdopodobnie mówią o dwóch różnych osobach.

I z tego zrodził się pomysł na zdjęcie u góry bloga. I na ten, będący efektem wielu przemyśleń, tekst.

Czy jestem miejską dziewczyną, która lubi założyć mini i posiada kilkanaście par butów na obcasach? Tak. Ze szczególnym uwzględnieniem miłości do wieczornego flirtu, kolczyków i wychylania shotów w barach.

Czy jestem dziewczyną, która może przez kilka dni się nie myć, jeść byle co i spać na gołej ziemi pod namiotem? Tak. Szczególnie gdy mam na sobie swoje ukochane spodnie trekkingowe z Jacka Wolfskina, harcerski nóż przyczepiony do pasa, a wokół mnie rozciągają się połacie dziewiczej przestrzeni.

Dodatkowo uwielbiam przez kilkanaście dni z rzędu siedzieć z książką na wsi, w dresie narzuconym na strój kąpielowy, potrafię się relaksować w pięciogwiazdkowych hotelach all inclusive, gdzie mam wykupiony pakiet spa, zdarza mi się przez całe tygodnie się nie malować i chodzić po mieście w trampkach, a kiedy indziej nie wyjdę z domu bez godzinnych przygotowań, w marynarce i ze starannie ułożonymi włosami. Chętnie wybiorę się na Przystanek Woodstock, gdzie będę skakać w podartych jeansach i t-shircie, ale przejdę się też w małej czarnej na koncert jazzowy. Jadam w sushiarniach, a następnego dnia wrzucam coś na szybko w KFC. Kupuję espresso w klimatycznej kawiarni, ale dzień wcześniej wbiegłam do Coffee Heaven po duże cappuccino. Chętnie wypiję sobie kieliszek martini, ale kiedy indziej otworzę puszkę piwa. Z założenia jestem zwolenniczką oryginalnych, niemasowych ubrań i dodatków, ale to nie znaczy, że nie mam na sobie bluzki z H&M. I jadę przez pół Europy autostopem, ale przecież to nie znaczy, że nie jeździłam też francuskim TGV. Aktualnie siedzę w pociągu, mam zdjęte buty i boso siedzę po turecku, ale wieczorem jestem umówiona na proszoną kolację, gdzie będę miała nogę założoną na nogę i delikatnie paluszkami będę używać dokładnie tych sztućców, których powinnam, nie myląc przy tym nożyka do rybki z łyżeczką do lodów. I jestem obyczajową liberałką, podchodzącą otwarcie do różnorodnych form seksualności, ale nie zmienia to faktu, że stały, monogamiczny, oparty na miłości związek uważam za jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie.

Aha, to prawda: wolę góry od morza, ale to nie znaczy, że nie dałabym się teraz pociąć za wyłożenie się z czymś orzeźwiającym na plaży.

I w każdym z tych przypadków jestem sobą i dobrze się w tej sytuacji czuję. Każda może mnie też drażnić. A w zależności od miejsca i zdarzenia przyczepia się mi gryzące się ze sobą łatki.

Co jest nie tak z naszym ocenianiem ludzi? Stwierdzenie że człowiek nie zamyka się w pięciu podstawowych cechach jest przecież oczywistą oczywistością. A jednak kreujemy obrazy, które pojmujemy w sposób stabilny i niezmienny. Czarnobiały.

Zdjęcie, które wybrałam na nowy nagłówek bloga zostało zrobione parę dni temu na zamkniętej sardyńskiej drodze i wynika bezpośrednio z powyższych przemyśleń. Z jednej strony mam na sobie obcisłe miejskie jeansy, z drugiej pozbyłam się bluzki i stanika, bo jako „nowoczesna hipiska” (kolejne określenie, które mi niedawno nadano) ich tu nie potrzebuję. W ręce trzymam swoje ulubione dziesięciocentymetrowe szpilki od Zary, a na drugim ramieniu mam swój ukochany plecak, który był już ze mną na trzech kontynentach. Nie widzicie tego, ale na lewej ręce mam zawinięty łańcuszek z piórkiem mający związek tak z moim nazwiskiem, jak i ideą wolności, ale w uszach mam czarne koła, będące moimi ulubionymi kolczykami na imprezę. Zdjęcie, choć ustawione i zaplanowane, zostało zrobione w bardzo luźnej atmosferze, wśród śmiechu i całkiem swobodnym pozowaniu. Powiem wam, że w tym zestawie, na tej drodze, wiedząc dodatkowo, co się mieści w plecaku, czułam się sobą. Bardzo.

Nie chciałabym zbytnio moralizować. Przecież wiem, że tworzenie uproszczonych obrazów innych jest potrzebne, powszechne, ułatwiające i że sama tak robię. Ale do diaska. Chodźcie okażmy sobie nawzajem szacunek i nie spłycajmy się aż tak. Albo się chociaż postarajmy, co?

photo: Vincenzo Saldi

Exit mobile version