Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

O tym jak popołudniowej kawie niemal się udało zepsuć wyjazd

Pojechałam do przyjaciółki. Odwiedziłam babcię, zrobiłam ostatnie zakupy, poszłam z ciocią na obiad. W końcu spakowałam ostatnie drobiazgi i spojrzałam na zegarek. Pociąg mający zawieźć mnie do Katowic, skąd mam samolot do Gruzji, odjeżdża dokładnie za godzinę. Wystarczająco dużo czasu by jeszcze napić się kawy.

Usiadłam i się zaczęło: Spokojna dotychczas, nagle stałam się kłębkiem nerwów. Co ja robię? Przecież to nie jest wyjazd na tydzień czy 10 dni.To nawet nie jest wyjazd na dwa miesiące! I nie jadę tak o sobie do Gruzji. Ja po prostu wyjeżdżam bez wyraźnych planów powrotu. Gruzja, Armenia, Turcja. Szlak sułtański, potem Sycylia. Później być może jeszcze Sardynia, plus ciągle szukam czegoś na dalsze tygodnie. Może się okazać, że kolejną kawę w tej kuchni wypiję w okolicach Bożego Narodzenia.

I co ze sobą biorę? Z jednej strony ani jednej sukienki, ani z drugiej strony noża. Mój plecak waży 8 kilo i to ma mi starczyć na miesiące życia? Ostatnio co prawda zrobiłam się mniej wymagająca jeśli chodzi o wygląd, no ale bez przesady. Wiem, że wkrótce mi zbrzydną trekkingowe spodnie i niepotliwe bluzki z logiem Campusa na piersi.

Wybija godzina zero. Chwytam plecak, całuję się z psem i w drogę. Mama odwozi mnie na dworzec, kupuję bilet, wchodzę do pociągu, ten rusza.

I co? I pstro. Zapomniałam telefonu.

Ładnie się zaczyna. Dokładnie wiem, gdzie go ostatnio widziałam. Korzystałam z niego przy tej cholernej kawie. Przeczesuję dokładnie torebkę. Nic z tego. Z pociągu już nie dam rady wyskoczyć. No to rozpoczynamy akcję ratunkową. Pożyczam od sąsiada telefon i dzwonię do mamy. Umawiamy się, że mi go podwiezie na najbliższą stację, czyli 30 km za Lesznem. Ja wybiegam z pociągu i czekam na nią na stacji. Po pół godzinie telefon wraca do mamusi.

Ale co dalej? Jeszcze spokojnie wszystko kalkuluję:za 40 minut mam kolejny pociąg do Wrocławia. Będę tam ok. 19, a samolot mam pięćdziesiąt minut po północy. Spokojnie. Autobus z Wrocławia do Krakowa jedzie niecałe trzy i pół godziny, więc do Katowic… no trzy maksymalnie.

Ha, ha ha! Nigdy nie ufajcie zdrowemu rozsądkowi. Bo owszem, autobusy z Wrocławia do Krakowa odjeżdżają co jakieś 2 godziny, ale do Katowic, jakoś tak co 5. Co więcej wcale nie jadą tam chwilę, jak człowiek po autostradzie, a cztery godziny i stają co i rusz w jakichś Gliwicach czy innych przeszkadzających mi teraz miejscach. Ten mój oczywiście dodatkowo był spóźniony.

Ok. Kalkuluję dalej, dowiaduję się, jak jeżdżą busy na lotnisko, ile im to czasu zajmuje. I już wiem, że bez szans. Trzeba uruchomić kontakty. Tym razem telefon do ojca: czy ma znajomości na Śląsku. Po chwili odpowiedź: ma. Będzie dobrze. 40 minut spóźniony autokar niespiesznie wjeżdża na dworzec autobusowy w Katowicach. Widzę firmowy samochód, jedziemy pędem na lotnisko.

Mhm. Akurat pędem. 10 km przed Pyrzowicami zrobił się korek. Nijak nie idzie się ruszyć.

W końcu przyszedł ten moment, że przestałam wierzyć w ten wyjazd. Myślę sobie: co dalej? No do domu nie wracam, nie ma opcji. Wychodzi na to, że zrobię jakiś trip po Europie. Może okrężną drogą przez Bałkany na Sardynię z przepłynięciem przez Adriatyk? A może zacząć od Sardynii i potem nieśpiesznie do Turcji i tam się jakoś z Paulą spotkać? Patrzyłam na te cholerne samochody przede mną i nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Nawet nie miałam siły panikować.

Odprawę paszportową przeszłam 15 minut przed planowanym odlotem samolotu. Zdążyłam! I ślę buziaki z Gruzji.

Exit mobile version