Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Do Armenii wjazd – z Gruzji do innego świata

 

Byliście kiedyś w typowo backpackerskim miejscu? Takim gdzie większość turystów ma plecaki zamiast walizek, mężczyźni noszą dredy, kobiety szerokie indyjskie spodnie, a średnia wieku to 30 lat? W miejscu gdzie backpackerów jest znacznie więcej niż autochtonów i gdzie językiem oficjalnym jest angielski?

Takim miejscem jest Malezja (moje pierwsze zetknięcie się z tą kulturą), taka jest przede wszystkim Tajlandia z prawdziwą stolicą backpackingu – Bangkokiem. Taki jest też Stambuł, w którym będę za parę tygodni. Miejsca trochę za utartym szlakiem (to nie riwiera), trochę poza Zachodem (USA i Europę pozostawiamy na później), ale też poza wszelkim niebezpieczeństwem. Azja? Owszem ale Tajlandia, gdzie bez problemu zarezerwujesz autobus spod hostelu i zawiezie Cię on pod sam prom na wyspę, na której z kolei co 500 metrów wypożyczysz skuter.. Kraj islamski? Jasne, czemu nie, ale ograniczmy się do zachodniej Turcji, maksymalnie wykupmy wycieczkę do Kapadocji. Dalej to już tylko Irak i Syria, a na to trzeba być wariatem. Tacy są backpackersi. Jesteśmy dzicy, jesteśmy nieokiełznani, poznajemy świat na własną rękę, dumnie dzierżąc Lonely Planet w ręku. Ale – nie mówcie nikomu – jeździmy tam, gdzie jeździ się łatwo.

Wybaczcie ten sarkazm. Sama jestem backpackerką i mimo powyższej krytyki, kocham tę atmosferę! Hostele są idealne! Poznajesz masę ludzi, zjesz pyszne śniadanie, zabawisz się przy dobrej muzyce, napijesz piwa, a nawet nabędziesz książkę. Przewodniki do wypożyczenia na miejscu, internet działa jak ta lala. Nic tylko kochać! No gdybym miała otworzyć jakiś przybytek noclegowy, chyba byłby to hostel.

Gruzja jest ewenementem. Tak jak stolicą światowego backpackingu jest dla mnie Tajlandia, tak stolicą polskiego jest Gruzja. Gdy spotykasz w górach turystę, najpierw należy odezwać się do niego po polsku, a dopiero potem próbować z rosyjskim czy angielskim. Tu hostele – poza Tbilisi – nazywają się jeszcze Guesthousami, ale chodzi mniej więcej o to samo. Tylko klimat taki jakby bardziej swojski i zamiast w sali śniadaniowej, najesz się w kuchni, a za nocleg możesz nie zapłacić kartą.

Moda też jest inna. Polski backpacker jest mniej indyjski. Mniej na nim szmatek, koralików i japonek. Polski backpacker ma porządne trekkingi, strój górski Alpinusa, a czasem nawet ludzką fryzurę. Zamiast iphona i tableta, ciągle królują poczciwe aparaty i tylko Lonely Planet pozostaje ten sam (choć nieraz w postaci swojskiego Pascala).

Ten klimat też uwielbiałam. Miło było powymieniać się wrażeniami i adresami kolejnych miejsc. Przecudnie było wymieniać się adresami blogów (pozdrawiam Ulę i Archeologów – zaglądajcie do nich często!). Ale wiecie co? Dobrze było wjechać do Armenii. A tam zabłądzić do Dilijan – Ormiańskiego Zakopanego.

Chcąc wyjaśnić czym jest Ormiańskie Zakopane, omówię oba człony tego skomplikowanego pojęcia osobno. Ormiańskie czyli głęboko zakorzenione w socrealizm. Oj strasznie głęboko! W Gruzji królowały piękne nowoczesne budynki (zwłaszcza te służące urzędom), w Armenii są to stare chaty, co pokazało już przekraczane przez nas przejście graniczne. Piękny, przeszklony budynek po stronie gruzińskiej i rozwalająca się buda po ormiańskiej.

A w samym Dilijan? Ludzie! Cuda na kiju! Cofnęłam się w ledwo pamiętane przeze mnie lata 80te. Sklep to ciemna brudna hala ze stoiskami. Na ulicy masywne budynki z socrealistycznymi pomnikami, zabytkowe samochody i kinoteatry z dyskotekami w jednym. Szaleństwo!

To jedna połowa słowa “ormiańskie”. Druga – ta ważniejsza, to oczywiście tutejsza kultura, a przede wszystkim ormiańskie cerkwie. Przypomnę na szybko: Chrześcijaństwo dotarło do Armenii w I wieku naszej ery, a w III wieku państwo, jako pierwsze na świecie, przyjęło tę religię, jako swoją oficjalną. Zaowocowało to nagromadzeniem w Armenii licznych cerkwi z których wiele liczy sobie półtora tysiąca lat. Wyobrażacie to sobie? Nie że wchodzimy do kościoła z XV wieku i zachwycamy się, jaki to on średniowieczny. Nie! Tutaj wchodzimy do świątyni starożytnej, które przeciętnemu Europejczykowi kojarzą się co najwyżej z politeistycznymi religiami Grecji czy Rzymu. Rewelacja!

A okolice Dilijan są obsiane monastyrami. W odległości niedługiego spaceru od miasteczka mieszczą się dwa opuszczone maleństwa w lesie: Monastyr Jukhtak. Korzystając z szczęścia autostopowiczek, poznałyśmy w nich dwóch sympatycznych wycieczkowiczów z Erewania, którzy wzięli nas w kolejne miejsce, do okazałego monastyru Haghartsin. Oprócz tego w okolicy warto zwiedzić jeszcze Monastyr Goshavank, na który nam niestety nie starczyło już czasu.

Dla mnie Armenia to przede wszystkim przepiękne rzeźbione krzyże zdobione w liściaste ornamenty. Mogłam się nimi zachwycać godzinami. Niby wszystkie podobne, a każdy to perełka.

No i w końcu: w Armenii nie ma turystów. Ani zachodnich backpackerów, ani polskich klientów Wizzaira. Tu są puchy. Przestrzenie niezadeptanych ziem i pięknych zabytków, gdzie jesteś tylko i wyłącznie ty.

Tyle jeśli chodzi o wyraz “Ormiańskie”. A Zakopane? Po pierwsze, Dilijan jest w górach. Zielonych, chłodnych górach, które wyraźnie odróżniają się od ormiańskiego żaru i żółtych wysuszonych łąk. Po drugie, oprócz swojego socrealistycznego centrum, posiada tak zwane centrum historyczne, na które składają się przeurocze drewniane domki, w których po dziś dzień mieszczą się piekarnie i sklepy rzemieślnicze. Po trzecie, Dilijan był miejscem spotkań artystycznych ormiańskich kompozytorów, pisarzy i malarzy. Da się to tu poczuć. Naprawdę polecam wpadnięcie do tutejszego muzeum. Kosztuje tyle co nic (zdaje się, że równowartość polskiej złotówki), a do obejrzenia jest naprawdę niezła kolekcja. A przez “niezłą” rozumiem nie liczbę, a jakość. Małe niepozorne muzeum, w małym niepozornym miasteczku, a zbiory które w moim mniemaniu przewyższają te z Muzeum Narodowego w Erewaniu. Polecam bardzo!

Nocleg:

Przeuroczy jak samo miasteczko! Przy samym centrum dostałyśmy pokój w rodzinnym pensjonacie Petit Dilijan. Zostałyśmy ugoszczone ormiańską herbatą, wieczorem czekała na nas pokaźna, tradycyjna kolacja zakrapiana nalewką z moreli, a pożegnało nas smaczne śniadanko. Przesympatyczny właściciel towarzyszył nam w czasie posiłku i proponował wspólne wycieczki do monastyrów. Poranną kawę wypiłyśmy na balkonie z widokiem na otaczające nas szczyty. Armenia powitała nas wyśmienicie.

Exit mobile version