Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

O tym jak Paula zgubiła aparat i niemal poznała mężczyznę swojego życia, co doprowadziło nas do obozu dla syryjskich uchodźców

Diyarbakir było kolejnym celem na naszej mapie podróży. Jednak zanim stanęłyśmy na wylotówce, postanowiłyśmy zaliczyć jeszcze jedną atrakcję okolic Mardin. Był to klasztor Deyrulzafaran, o którym pisałam już tutaj.

Nie wspomniałam jednak, że klasztor znajduje się w odległości jakichś 10 kilometrów od Mardin. Żeby tam się dostać, złapanie stopa było aż nazbyt oczywiste.

Zatrzymał się dla nas młody mężczyzna, pracujący w instytucji promującej sport wśród młodzieży. Dowiózł nas na miejsce, choć wcale tam nie zmierzał. Przeprosił nas, że z nami tam nie zostanie, życzył udanego dnia i wyjechał.

Klasztor znajduje się na pustkowiu, a droga do niego biegnąca, kończy się dokładnie u jego stóp. Oczywiste było, że w drogę powrotną musimy jechać z którymś z tutejszych turystów, ewentualnie modlących się. Nie stanowiło to dla nas dużej przeszkody. Podobne sytuacje miały już miejsce w Gruzji, gdy zwiedzałyśmy Dawida Garedżę oraz w Ani, do którego też niełatwo byłoby się dostać, gdyby nie pojechali z nami koledzy. Nauczone doświadczeniami: ja poszłam szukać kawy w tutejszej kawiarni, a Paulina zaangażowała się w szukanie transportu.

Znalazła! Podchodzi do mnie, która to ja zdążyłam już się rozwalić w tutejszym ogródku z widokiem na Mezopotamię i byłam gotowa spędzić tak cały dzień.

-Zbieraj się. Zaraz jedziemy.

-O. Z kim?

-Z tamtym facetem.

„Tamten facet” był jednym z trzech stojących nieopodal nas facetów. Był niezbyt wysokim blondynem, o zdecydowanie nietureckiej urodzie, przez ramię miał przewieszony aparat fotograficzny i, o dziwo, płynnie mówił po turecku. Towarzyszył mu młody Turek, który jak się okazało, był jego kierowcą i zarazem przewodnikiem po terenie.

W trakcie rozmowy wydało się, że nasz nowy znajomy to urodzony w Turcji Brytyjczyk z Londynu, który obecnie pracuje jako dziennikarz dla Reutersa w Ankarze. Wcześniej działał jako korespondent wojenny w Afganistanie, a gdzieś po drodze zapuścił się też do Iranu. Do klasztoru przyjechał w celach zawodowych. Chciał napisać artykuł, o chrześcijańskich uchodźcach z Syrii, którzy według jego danych, przebywają obecnie w okolicznych klasztorach.

Duchowni odmówili podania jakichkolwiek informacji, szybko kwitując, że nie ma tu żadnych uchodźców i nie życzą sobie tu dziennikarzy.

John się nie poddawał. Wysadził nas na obwodnicy Mardin, a sam pojechał do Midyat, gdzie znajduje się obóz dla syryjskich uchodźców.

Ostatnio w mediach zrobiło się o Syrii spokojniej, zupełnie jakby problem sam się rozwiązał. Ja byłam na granicy tego pogrążonego w wojnie kraju. Nie widziałam jego okropieństw, nie widziałam rannych i pomordowanych, nie widziałam zniszczeń, głodu, a broń która raz na jakiś czas mijała mi gdzieś w Kurdystanie, zdawała się być pod jako taką kontrolą i tylko troszkę bałam się, że może mi zagrozić.

Ale był jeden incydent. Dnia poprzedniego siedziałyśmy z Paulą i naszym gospodarzem na tarasie restauracji w Mardin, z którego to tarasu rozpościerał się widok na dziesiątki kilometrów. Pamiętam, że byłam pochłonięta rozmową z moją towarzyszką podróży, obrócona tak, by rozkoszować się ukochanym przeze mnie widokiem mezopotamskich stepów, gdy nagle zobaczyłam w oddali światło, które pojawiło się gwałtownie, powiększyło swój rozmiar kilkukrotnie, po czym równie błyskawicznie zniknęło. Po konsultacji z innymi nie było wątpliwości. W miejscu któremu się przyglądałam była już Syria. Widziałam wybuch bomby.

Spotkanie dziennikarza zajmującego się sprawą uchodźców, było drugim sygnałem na jakich terenach się znajdujemy. Jak blisko od nas giną ludzie i jak wiele mijanych nas osób jest uciekinierami zza granicy.

Wysiadłyśmy w Mardin i machnęłyśmy ręką, by po chwili znaleźć się na wylotówce do Diyarbakir. Tam moja przyjaciółka przyznała się, że nasz brytyjski kolega jest mężczyzną idealnie w jej typie. Inteligentny, skromny, posiadający pasje. Mogłaby się zakochać.

Wychodząc z kolejnego auta Pauli oczy się powiększyły. Spojrzała na odjeżdżający samochód, swoją torebkę i plecak. W końcu też i na mnie:

-Nie mam aparatu.

Po przeszukaniu bagaży, zamówieniu herbaty na uspokojenie (Turcy, podobnie jak Anglicy, w ciężkich chwilach piją herbatę) i przesłuchaniu paulinkowej pamięci rozpoczęłyśmy poszukiwania. Pauli zależało przede wszystkim na tym, żeby odzyskać aparat. Znaleźć dziennikarza (bo to właśnie w jego samochodzie prawdopodobnie został sprzęt) i poprosić, żeby wysłał go do Polski. Ja z kolei byłam zdeterminowana. Nie widziałam sensu w odjeżdżaniu, skoro aparat ciągle jest oddalony od nas o kilkanaście kilometrów. Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionego Turka i poprosiłam go, żeby znalazł numer do agencji Reutersa w Ankarza. Problem polegał na tym, że wtedy jeszcze nie znałyśmy imienia Johna. Ale w końcu ilu z ich dziennikarzy może teraz przebywać w Mardin.

Przebywał jeden. John zadzwonił do mnie po kilku minutach i potwierdził, że aparat został w jego samochodzie. Powiedział, że jest teraz w centrum Midyat. No to jedziemy.

Drogie czytelniczki, pamiętajcie, że jak chcecie znaleźć wymówkę, by zdobyć numer telefonu faceta, w dzisiejszych czasach nie wystarczy już poprosić o papierosa (większość zachodniego społeczeństwa nie pali). Dziś trzeba wykazać się inwencją. Na przykład zostawić w jego samochodzie aparat fotograficzny.

Pędząc do Midyat miałam wrażenie, że mniej już chodzi o aparat, a bardziej o mężczyznę. Moje flirciarskie usposobienie zaczęło wypytywać już Paulinę, jak to organizujemy. Zapraszamy go na dziękujące piwo? Obiad? Kawę? Mam się usunąć? Iść na spacer? Zostawić ich samych? Za każdym razem gdy John dzwonił, oddawałam posłusznie telefon. Oczy Pauli z przerażonych zmieniły się na błyszczące. Jej i tak fantastyczny brytyjski, stawał się jeszcze bardziej oszlifowany. Flirtującej jeszcze jej nie widziałam. A lubię ten widok.

W Midyat łatwo znalazłyśmy Johna, po czym ten spytał czy mamy ochotę przejechać się z nim do obozu do klasztoru, w którym (miejmy nadzieję) w końcu znajdziemy poszukiwanych uchodźców. Były co najmniej dwa powody dla których trzeba było powiedzieć „tak”. Pierwszy to kiełkujące uczucie przyjaciółki, drugie to dziennikarska ciekawość. Nawet jeśli byłoby to narzucaniem się, nawet jeśli byłoby to nie wskazane. Nawet jeśli rodzice mieliby mnie zabić za zapuszczanie się w niebezpieczne rejony. Jechać trzeba było.

Dojechaliśmy do klasztoru, John zamienił kilka zdań z duchownym, po czym zawróciliśmy i zajechaliśmy na tyły opactwa.

Naszym oczom ukazał się inny świat.

Widzicie zdjęcia? Przedstawiają klasztor, jakich wiele w okolicy. Budynek sakralny, jaki w takiej lub innej odmianie znajduje się w każdym miejscu świata. Atrakcję turystyczną. Ładną. Nawet bardzo ładną, ale jednak atrakcję.

NIC nie wskazywało na to, że zaraz za jego wysokimi murami wznosi się miasto białych namiotów, rozciągających się aż po horyzont. Przy drodze dojazdowej ustawione są wieże strażnicze, z których, po raz kolejny na tej wycieczce, machają do nas karabiny maszynowe. Przy wjeździe bramka jak na granicy państw.

-Schowajcie aparaty – poprosił nas John, po czym wysiadł z samochodu i poszedł porozmawiać ze strażnikiem, zostawiając nas z fotograficznym niespełnieniem, które pulsuje we mnie do dzisiaj.

Wewnątrz mieszka kilka tysięcy osób, wszyscy będący syryjskimi uciekinierami. Jak się potem dowiedzieliśmy, połowa obozu przeznaczona została dla Muzułmanów, a druga połowa dla Chrześcijan. Jednak tych drugich było na tyle niewielu, że woleli rozpierzchnąć się po centrum Midyat, w którym znaleźli mieszkania. Ostatecznie połowa namiotów stoi niewykorzystana, podczas gdy w drugiej Syryjczycy ledwo się mieszczą.

Niestety do obozu wpuszczono tylko Johna. My musiałyśmy poczekać, który to czas spędziłyśmy na zwiedzaniu monastyru i ustalaniu co dalej. Byłam zdeterminowana jechać z nimi dalej (kierowali się do Hasankeyf) i nawet zwiedzić z nimi to miasto po raz drugi. Zdążyłam już zresztą sprezentować Johnowi broszurę turystyczną o tamtejszych atrakcjach. Jednak Paulina wolała zrezygnować, dojechać z nimi do H., a dalej kierować się do Diyarbakir.

-To byłoby za krótkie – podsumowała.

Pojechaliśmy razem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, pogadaliśmy o wszystkim co dotyczy dziennikarstwa, Turcji i języków Bliskiego Wschodu, po czym dostałyśmy zaproszenie do Ankary i pożegnaliśmy się. Do następnego razu.

Aha, bardzo ważne jest dla mnie to, żeby ten blog pomagał innym w ewentualnym planowaniu podróży, wobec czego istotne jest dla mnie umieszczanie tu wskazówek krajoznawczych. Wszem i wobec oświadczam, że architektura Midyat zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie niż Mardin i żałuję, że nie zostałyśmy w miasteczku dłużej, by połazić tutejszymi uliczkami, pozwiedzać kościoły, popstrykać więcej zdjęć i skosztować słynnego midyackiego wina. Chcę tu wrócić. Zresztą w ogóle chcę wrócić do południowo-wschodniej Turcji. Za dużo tu rzeczy, których przegapić nie wypada.

Jedziecie do Turcji? Poczytajcie więcej moich postów o tym fascynującym kraju. Wszystkie znajdziecie tutaj.

Exit mobile version