Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Subiektywne top 5 Turcji wg. Pauli, cz. 1

No dobra, przyznaję się. Czekałam, aż Agnieszka poprosi mnie o moje Top 5 Turcji. Nie mogłam się doczekać, kiedy wspomnieniami wrócę w tamte rejony!

1. Nemrut Dagi.

W Lonely Planet otrzymanym w spadku po zeszłorocznej wyprawie mojej siostry, w miejscu Nemrut Dagi postawiony jest wielki wykrzyknik. Kaśka bardzo zachwalała to miejsce. Bo góra, natura, niewyobrażalne posągi. Istny cud. Jedziemy! Przeprawa promem, godzina jazdy górskimi zawijasami w rezerwacie z płatną bramką, zero ludzi, to będzie coś! Pędzimy na granicy zdrowego rozsądku, byle tylko zdążyć na jeden z must-see Turcji, zachód słońca na Nemrucie. Zasłyszane wcześniej pogłoski okazały się jak najbardziej zasadne – na górze pizgało niesamowicie (a nas czekała jeszcze noc w namiocie). Idziemy (biegniemy) na szczyt, ekscytacja sięga zenitu, ja robię zdjęcia, Aga jest przede mną, już blisko! Przy skale dostrzegam jakiegoś Azjatę. Ludzie? Tu?! Gdy dotarłam do przejścia między głazami, wybuchnęłam śmiechem. Zoo! Jacyś Polacy w apaszkach i butach trekkingowych, Japończycy skaczący na komendę fotografa, kilka zakochanych par udających, że ten romantyczny zachód mają na wyłączność. Wciąż nie mogłam powstrzymać śmiechu, gdy usłyszałam Agnieszkę: – Widziałaś? – Ale co?! – No posągi!

Spodziewałam się olbrzymich konstrukcji wydrążonych w skałach albo gór przypominających ludzkie kształty. Już niemalże widziałam te ostatnie promienie słońca przedzierające się między głowami bogów i rzucające na nie pastelowe cienie. Rozejrzałam się. Posągi stały na ziemi, tuż przy mnie! Po raz kolejny parsknęłam śmiechem. Podtrzymywali go turyści podskakujący na tle zachodu – dużo z widoku słońca nie skorzystali.

Nie powiem, było warto, było cudownie, ale jak już ktoś tak ma, że najpierw zarysowuje sobie fabułę i szkicuje w głowie obrazy to Nemrut mógł faktycznie okazać się niezłym zderzeniem z rzeczywistością.

Ale to nie koniec niespodzianek. Sączymy sobie herbatkę w jedynej kawiarni i pomału zaczynamy się dołować perspektywą noclegu. Nie ma bata, żeby nie przewiało naszych łącznych 100 kg razem z namiotem. Kwiaty pachły a wiater wciąż wiał z niesamowitą siłą. Nie spodobali mi się właściciele. Zalali nam – miłośniczkom – herbaty średnio ciepłą wodą, przez co nie miały szansy się zaparzyć. Dwukrotnie odesłałyśmy ich do kuchni.

– A słuchaj, to nie tu, na ławach spała Twoja siostra?

Faktycznie, coś tam jej wspominałam, o jakiejś górze, kawiarni, stopie, ławce, ale takie elementy się przewijają prawie każdego dnia… Rozglądam się… No jasne! Kojarzę to miejsce ze zdjęć! Na śmierć zapomniałam! Wiadomo, jak to jest z zasłyszanymi anegdotkami i radami z podróży. Niby się słucha, ale wszystkie szczegóły i tak brzmią zbyt abstrakcyjnie, by przykładać do nich wagę. Pozostają tylko naszym wyobrażeniem o nich.

Kaśka jest charyzmatyczna, więc być może ja pamiętają. A jak! Kasza?… Yes! I zaczynają się historie, pozdrowienia, uśmiechy. Grzechem byłoby nie spytać, czy może my też, takie dwie, drobne, zmarznięte, przypadkiem nie mogłybyśmy… Pewnie! Możecie zostać na noc, ale pobudka o 2:30, wraz z najazdem pierwszych turystów chętnych do obejrzenia wschodu słońca. Ufff. Lepsze to, niż ta pizgawica na zewnątrz.

2. Diarbakir

Jadąc do Diarbakir czułyśmy już lekkie zmęczenie. Po tygodniach w podróży, po porannym zwiedzaniu kościoła i szalonym pościgu za moim aparatem (i Johnem: ) marzyłyśmy tylko o klimatycznym miejscu do siedzeniu i osławionej kawie. Lepiej nie mogłyśmy trafić. Nasz CS gospodarz był właścicielem kawiarni i szczycił się własną recepturą kawy. Słodka, na mleku, orzechowy aromat. Mniam. Pierwszego dnia zachwycałyśmy się kolorowym targiem pełnym soczystych owoców, kręcących w nosie przypraw i… dzieci.

Drugi dzień przypaść miał na zwiedzanie. Bo nie wypada nie. Agnieszka wolała spędzić ten dzień samotnie a ja miałam załatwionych cudownych przewodników, Sinana i Sabatę (mających się ku sobie!). W ogóle nie przeszkadzało mi, że moja osoba jest tylko pretekstem do wspólnego krzątania się po uroczych zakamarkach, przysiadania w kawiarniach czy odwiedzania chrześcijańskich (sic!) kościołów.. Odbębniliśmy niejako wszelkie możliwe atrakcje, po czym Sinan zabrał nas do siebie na espresso. Do siebie, w tym kontekście oznacza nowoczesny dom na strzeżonym osiedlu z designerskim wnętrzem pełnym tybetańskich gongów, drewnianych figurek, aromatycznych świeczek. Głównym elementem salonu było urządzenie fitness. Okazało się, że Sinan jest szkolonym w Niemczech i Włoszech trenerem osobistym czegoś na pograniczu jogi i ćwiczeń body building i z przyjemnością zajmie się naszymi obolałymi ciałami. I tak zaczęła się seria masaży połączonymi z dziwacznymi ćwiczeniami. Byłam rybą w swojej wodzie. Gdyby nie cena (5000 Euro), maszyna dawno już stałaby u mnie w pokoju! Dawno nie czułam się tak cudownie!

Nie wiem, z jakiego powodu, ale jedyny posiłek – kasza burgul – była prawdziwym rarytasem! Po przedłużonym relaksie na tarasie z obiecanym włoskim espresso nie liczyłam już na nic lepszego. A jednak! Lody w Mado! Świetna (i nieco droga) lodziarnio-kawiarnia. Można ją znaleźć także w Istambule. No tak, a wątek miłosny? Sinan ostatecznie rozwiódł się z żoną a Sabato rzuciła chłopaka. Poznajcie Paulę. Swatkę: )

Jedziecie do Turcji? Poczytajcie więcej moich postów o tym fascynującym kraju. Wszystkie znajdziecie tutaj.

Exit mobile version