Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Dlaczego zależna? Dlaczego pozornie?

Odłóżmy na moment sprawy podróżnicze i wyjaśnijmy jedną z największych niewiadomych bloga. Coś, co wiele osób nurtuje. Coś, o co osoby, które poznaję na żywo, mnie pytają i co ja potem trochę przydługawo tłumaczę. Coś, przez co wielu potencjalnych czytelników przechodzi dalej, szukać swojego ulubionego podróżniczego bloga. Wreszcie coś, co – ach jakże tragicznie – trudno się tłumaczy po angielsku. Wyjaśnimy sobie dzisiaj, skąd do diaska w adresie podróżniczego bloga wzięły się słowa „pozornie zależna”.

Wszystko zaczęło się jeszcze w gimnazjum. Pamiętacie film „Godziny” Stephana Daldy’ego? Opowiadał o losach trzech kobiet – Virginii Woolf, Laury Brown i Clarissy Vaughan. Jedna z nich żyje na początku lat czterdziestych XX wieku, druga w pięćdziesiątych, trzecia na początku XXI wieku. Łączy je niemożność pogodzenia się z monotonną codziennością, skłonności homoseksualne i organizowanie uroczystości rodzinnej (proszonego obiadu, urodzin, przyjęcia z okazji otrzymania nagrody literackiej). Na piętnastoletniej dziewczynce, którą wtedy byłam, film zrobił piorunujące wrażenie. Ledwo wyszłam z kina, kupiłam książkę, na której podstawie został nakręcony, a następnie książkę, do której autor „Godzin” się odwoływał – „Pani Dalloway” Virginii Woolf.

Pochłonęłam ją! Nie tylko ją, pochłonęłam “Panią Dalloway” i jeszcze z 5 innych powieści Woolf, która po sukcesie filmu zaczęła być w Polsce namiętnie tłumaczona. W sposób szczególny uwielbiam jej dzienniki – kniga to co niemiara, a ja przeczytałam ją już 3 razy od deski do deski i kilka razy na wyrywki.

Kręciły mnie przede wszystkim dwie rzeczy – tematyka szaleństwa, którą Woolf poruszała (autorka miała chorobę dwubiegunową i ostatecznie popełniła samobójstwo) i styl jakim pisała swoje teksty. Jeszcze raz zaznaczam – trafiłam na nią jako nastolatka. Już wtedy chciałam zostać pisarką. Nie wiedząc nic o modernizmie w literaturze, a już w ogóle o postmodernizmie, szalenie, nieustannie kręcił mnie styl Virginii. W szczególności dwie, mocno powiązane ze sobą rzeczy – strumień świadomości i mowa pozornie zależna.

W końcu trafiłam na studia – oczywiście na polonistykę. Minął rok pierwszy, minął drugi – trzeba było napisać pracę zaliczeniową. Postanowiłam oddać hołd mojej ulubionej pisarce i napisać pracę o niej. Konkretnie o tym, jak popkultura, a w szczególności film „Godziny”, zapoczątkowały renesans w odbiorze pisarstwa Woolf i jak ta popkultura nie była tu naprawdę potrzebna, bo Woolf broni się sama sobą.

Esej, cytując słowa mojej tutorki, w porządku. Taki „dobry z plusem”. Ale jej uwagę przykuł tytuł. Brzmiał bowiem „Pozornie zależna pani Woolf”.

Kobieta była zachwycona! Jak w tych czterech słowach uchwyciłam wieloznaczność przekazu mojej pracy. Jak krótkie to było i jednocześnie jak wymowne. I pal licho, że powiedziała to mi. Ona to powtarzała w każdej swojej grupie, na każdych zajęciach! Że jedna studentka napisała esej i słuchajcie, jaki genialny tytuł wymyśliła: „Pozornie zależna pani Woolf”.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam się przyjaźnić z Paulą, z którą przyjaźń trwa i która zresztą pojawiła się na łamach bloga przy opowieściach o autostopowej wycieczce po Bliskim Wschodzie. Pamiętam, że wtedy była na tapecie Nasza Klasa (pamiętacie te czasy? 😀 ). Gdzieś tam w komentarzu do zdjęcia Paula, romantycznym tonem, stwierdziła, że ja jestem właśnie taka pozornie zależna. Niby zależna od: facetów, studiów, konwencji społecznych dziewczyna, ale jednak zawsze chodząca własnymi ścieżkami.

No i przylgnęło. Oczywiście Paula nie zapisała mnie nagle w telefonie „pozornie zależna” i nie wołała na mnie na korytarzu „hej, pozornie zależna, chodź tu”. Ale gdzieś tam z trzy razy o tym gadałyśmy, gdzieś tam jeszcze to z przymrużeniem oka poruszała. Ale nie liczyła się ilość. Liczyła się jakość: to że zostałam tak nazwana, było dla mnie wielkim wyróżnieniem. Szczęściem, które pewnie tylko ja (i może kilku innych znajomych z tych nawiedzonych studiów – jeśli to czytają, to wiedzą, że o nich mówię) mogłabym zrozumieć.

Studia trwały, ja napisałam jeszcze z dwie prace na temat Woolf, zapisałam się na seminarium jej poświęcone, namiętnie chodziłam na warsztaty tłumaczeń do Magdaleny Heydel, tłumaczki Woolf. Od jakiegoś czasu po głowie chodziło mi coś jeszcze. I wreszcie 3 i pół roku temu się na to zdecydowałam.

Zrobiłam sobie tatuaż. Wytatuowane litery na moim dekolcie układają się w słowa „pozornie zależna”.

Tatuaż przynosi tyle szkód, co pożytku. Po pierwsze, Piotr go nienawidzi i raz na jakiś czas mówi „idziemy usunąć tatuaż, ja stawiam”. Po drugie, ciągle wszyscy pytają, o co w nim chodzi. O co? O sentyment? O zaznaczenie swoich literackich związków? O zainteresowania? Styl życia? Poczucie tożsamości? Wszystko naraz. Banał, ale taki banał ukochany.

Pal licho jak pytają Polacy, ale jak to robią zagraniczni – oj to wtedy w ogóle mam problem. Nawet wykułam, że „mowa pozornie zależna” to „free indirect speech”. Ale co z tego, jak jeszcze trzeba tłumaczyć, co to za mowa i co jeszcze ten związek słów znaczy. Co znaczy osobno słowo „pozornie” i co „zależna”. I jak z literaturą mogłoby to nie mieć nic wspólnego.

Ale teraz, po tych ponad trzech latach, tatuaż jest dla mnie tak oczywisty, jak to że jestem blondynką (choć trochę farbowaną). On jest, jest ze mną zintegrowany, jest tą częścią mojego ciała, którą sama sobie wybrałam. I nawet już w paszporcie w znakach szczególnych mam wpisane: tatuaż. Lubimy się 🙂

A potem już było banalnie – leciałam w swoją pierwszą większą samotną podróż – do Chin, Tajlandii i Malezji. Chciałam założyć bloga-dziennik podróży. Nazwy się wymyśla trudno, o czym wie każdy, kto zakłada własną firmę. Ja po prostu wzięłam pierwszą kojarzącą się ze mną frazę – „pozornie zależna”.

Jak blog robił się popularniejszy i popularniejszy zaczęłam tego żałować. Kręciłam – wykręciłam „zależną w podróży”. By jednak z tymi podróżami nazwa miała coś wspólnego, ale by nie trzeba było zmieniać adresu – bo ludzie już się przyzwyczaili, bo bym się gorzej wyszukiwała w Google’u (tak, dla blogerów to ma kolosalne znaczenie). Myślałam nad jeszcze większą zmianą nazwy. Na „zależne podróże” i wyjaśnienie – bo w podróży zawsze się jest od czegoś zależnym – od lokalnych zwyczajów, od granic własnej wytrzymałości, od towarzyszy podróży. Ale wiecie – to już jest dorabianie filozofii do czegoś, co zaistniało z innego powodu. Jak zła odpowiedź na lekcji i potem próba wykręcenia się z niej poprzez mówienie „ale jeśli spojrzeć na to inaczej, to moja odpowiedź też jest prawidłowa”.

Szczera odpowiedź jest taka, że blog ma taki adres, bo tatuaż. A tatuaż, bo… jak wyżej.

 

Przy okazji pisania tego wpisu wpadłam na pomysł – zawsze chciałam popodróżować śladami kogoś. Czytam książki podróżnicze śladami pisarzy i odkrywców i myślę „cholera, dlaczego ja na to nie wpadłam?” Otóż dlatego! Bo moja powinna być Virginia Woolf.

No to przeglądał jej książki, dzienniki, opracowania jej życia . Przeglądam też loty do Londynu. Znajduję też info, że Virginia spędziła tydzień na Sycylii (<3). To jest temat który mega chętnie ruszę! Spodziewajcie się 🙂   

P.S. Tekst dedykuję Ewiczce, czyli Ewie Serwickiej – autorce bloga “Daleko niedaleko“. Ona męczyła mnie, bym napisała ten wpis już od miesięcy. 

Exit mobile version