Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Odczepcie się! Nigdzie nie jadę!

Ręce się trzęsą, kawa wylewa na podłogę. W nocy nie mogę spać, a serce bije jak opętane, jakby się bało, że nie dopompuje wystarczającej ilości krwi do ciała. Jest sto niezałatwionych spraw, wszystko wskazuje na to, że mam gorączkę, że potrzebują mnie przy pracy i że nie ma nic lepszego niż własne łóżko i wanna, do której można wskoczyć z kieliszkiem pysznego wina. W Krakowie tyle fajnych imprez, które przegapię przez ten głupi wyjazd, a dookoła tyle miejsc, do których można by skoczyć na kilka dni i wydać znacznie mniej na ten idiotyczny pomysł z brudnym, pozbawionym wygód i zacofanym Kazachstanem.

 

Stan pierwszy: Przypadkowe zainteresowanie! Pół roku przed wyjazdem

Schemat jest zawsze ten sam.

Siedzę sobie jakby nigdy nic przed komputerem. To pracuję, to rozmawiam ze znajomymi, to czytam blogi. Wtem pojawia się na Facebooku post:

Hit! Chiny/Gruzja/Kazachstan za 1100/240/590 zł!

Przez chwilę zatrzymuję wzrok na ogłoszeniu, po czym przewijam dalej stronę. Wszak do Chin nigdy lecieć nie planowałam. Więcej! Nie planowałam nawet specjalnie planować jakiegoś większego wyjazdu dzisiaj. Jednak coś się zatrzymuje w mózgu, zapala się iskra. Umysł przypomina o zaległych rachunkach, a serce już gna na wschód.

 

Stan drugi: Spontaniczność. Pół roku przed wyjazdem, bez pięciu minut

Klikam w ogłoszenie o tanim locie. Tak, stoi jak byk! Kazachstan za 590 zł! Cena jakby nie z tej ziemi, wszak do Hiszpanii latam za więcej. Planowałam przecież w tym roku Meksyk, a nie Azję. Z drugiej strony do Meksyku w życiu nie wyciągnę Piotra, a do Kazachstanu…

Chwytam za telefon, a w moim głosie jest już dużo więcej euforii niż zdrowego rozsądku

-Kochanie, Almaty za 590 zł! Lecimy?

20 minut. Tyle zajmuje nam dyskusja nad tym czy to ma sens. Wszak to tylko 590 zł. Nawet jak nie będzie się finansowo układać, to świat się nie zawali, jak tę kasę stracimy.

-Dobra. Kupuj. – Nie do końca pewnie mówi Piotr, a ja jak najszybciej się rozłączam, żeby nie zmienił zdania. Ustalamy tylko miesiąc i przybliżony czas wycieczki. Reszta w moich rękach.

 

Stan trzeci: Euforia. Pół roku przed wyjazdem, bez pół godziny

Zaznaczam odpowiednie opcje, wklepuję numerki z karty kredytowej. Jest! Booking confirmed! Nagle staję się posiadaczką biletu na lot do miejsca, do którego marzę jechać! Marzę prawdziwie, szczerze, mocno! I nieistotne, że marzę o nim dopiero pół godziny. Spełniam swój piękny sen, o którym nie pamiętałam po obudzeniu się, a który – ach, zdecydowanie – był tak wspaniały!

Zaczynam googlać „Kazakhstan what to see”. Piotr mi kiedyś wspominał o jakimś kanionie. Góry są – to wiem. No i step i zsyłki (były). Szczerze powiedziawszy to by było na tyle. Moja wiedza o tym kraju właśnie się skończyła. Nawet nie potrafię nazwać stolicy. Ale co tam! Przez następne pięć godzin czytam każdy tekst, który mi wpada w ręce. Już wiem o śpiewających wydmach w Altyn Emel. Wiem o tym, że ten kanion to szaryński i że jest rzut beretem od Almaty. Wiem, że jest zatopiony las w jeziorze Kajyngdy (Kaindy), a nie tak daleko od niego przepiękne płaskowyże. Wiem, że niemal przez centrum Almaty przechodzi wymarzony jedwabny szlak i że chcę zobaczyć Turkestan. Że może wpadnę do Sairamu i Tarazu. Euforia sięga zenitu, idę spać po piątej.

 

Stan czwarty: Otaczanie się tematyką, 4 miesiące przed wyjazdem

Powoli największe emocje opadały, a prym wzięła chęć dokształcenia się. Na półce zaczęły pojawiać się książki, których wcześniej nie spodziewałam się czytać: „Azja środkowa. Przewodnik”, „Utracone serce Azji”, „Wystarczy przejść przez rzekę”. Na turystycznych targach spędziłam większość czasu przy stoiskach Kazachstanu, zapisałam się do kilku kazachskich grup na Facebooku, śledzę turystyczne fora o kraju. Planuję też choć trochę pouczyć się rosyjskiego.

 

Stan piąty: Uświadomienie. 10 dni przed wyjazdem

Ostatnia prosta. Nagle nie myśli się o wyjeździe „pewnego dnia pojedziemy”. Teraz się myśli „zapłacę za gaz już teraz, żeby nie zostawiać danych swojego konta w kafejce w Ałmaty”. Okazuje się oczywiście, że książek przeczytanych jak na lekarstwo, że żaden film nieobejrzany. Atmosfera jak na jeden dzień przed egzaminem na studiach. Całe dnie siedzę przy lekturze, oglądam dokumenty, przeglądam mapy. Naukę rosyjskiego porzuciłam przed pierwszą lekcją. Chodzę na zakupy i się załamuję, że skompletowanie sprzętu jest droższe niż bilet lotniczy.

 

Stan szósty: Panika! 3 dni przed wyjazdem

Dwa lata temu, przed dwumiesięcznym wyjazdem autostopowym na Bliski Wschód zrobiłam sobie kawę. Nie byłam w stanie jej wypić, tak mi się trzęsły ręce. Wychodząc z domu na pociąg zapomniałam wziąć telefonu.

Jak trzy lata temu wyszłam w Pekinie z samolotu, zapach lotniska tak mnie odrzucił, że zrobiłam trzy kroki w tył, z nadzieją, że uda mi się schować w toalecie i tym samym samolotem jeszcze tego samego dnia wrócić do Kijowa.

Dzisiaj powtórka z rozrywki.

Wieczorem nie mogłam usnąć. Już drugą noc z rzędu. Przewracałam się z boku na bok i zastanawiałam się „po cholerę?!” Nie mogłabym sobie spokojnie zostać w Europie? Pożyczyć od mamy samochód i np. zrobić wycieczkę samochodową po Bałkanach, którą zawsze zrobić chciałam? Pal licho tę Azję! W góry potrzebne jakieś permity, których pewnie nie dadzą bez łapówki. Kwatery na wsiach będą brudne i zawszone, łapani na stopa kierowcy będą wymyślać sobie niestworzone ilości dolarów, które będą chcieli za podwózkę. W ogóle o czym ja mówię?! Przecież my nie damy rady nigdzie dojechać! Tam nigdzie nie jeżdżą żadne busy! Jak do cholery chcemy zwiedzić park narodowy, skoro on jest o lata świetne od cywilizacji, a nas nie stać na samochód!

Zatruję się! Kurde, dadzą mi niedogotowane mięso, nieumyte warzywa, brudną wodę. Będą karmić w jakiejś kuchni ze szczurami! A jak będę chciała sobie sama zrobić obiad przy ognisku, to się zejdą niedźwiedzie i tyle będzie – i co z tego, że miliard razy czytałam, jak się zachować w towarzystwie misiów. Akurat będę w panice w stanie się opanować!

Poza tym, przecież ja na to za stara jestem! W życiu nie spało mi się dobrze w namiocie! Zawsze słyszałam naokoło kroki i wyobrażałam sobie najgorsze! Po cholerę mi miesiąc nieprzespanych nocy?! Pojechałabym na tydzień do jakiejś miłej agroturystyki w Polsce, byłoby mi o niebo lepiej. Jebło mnie zupełnie z tą „pasją” do podróży!

Przecież nie muszę nikomu nic udowadniać! Nie muszę być odważna, szalona, pozbawiona uprzedzeń! Nie muszę jechać! Mogę zostać, zrobić sobie herbatkę, poczytać książkę. Pieprzyć ten wyjazd!

Wiem, że mi przejdzie. Podejrzewam, że będzie pięknie. Że będzie wspaniale i wyjątkowo. Ale do diaska – na razie, póki co: zróbcie coś, żebym nie musiała jechać!

zdj. w poście jest autorstwa Marii Stiehler. Dziękuję 🙂

Exit mobile version