Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Madryt – krótka refleksja na dzień dobry.

Madryt jest zupełnie inny od miast które znam i z którymi mógłby mi się kojarzyć. To nie wilgotne włoskie kamienie pachnące renesansem i barokiem. To nie mroczne barcelońskie ulice. Stolica Katalonii w ogóle była budowana w górę i wąsko, przez co do poziomu ulicy dociera bardzo niewiele jasności. Madryt to też nie Andaluzja, w której przekonana byłam, że ktoś mnie niezauważalnie teleportował na Bliski Wschód. Madryt to nie jest w ogóle miasto śródziemnomorskie. Więc jakie jest? Może jedyne w swoim rodzaju?

Zobacz też: Road trip po Andaluzji. Wersja z niemowlakiem

Czym jest Madryt

Madryt to przejrzysta i jasna stolica Hiszpanii i regionu Kastylii. Miasto królewskie i dostojne, największe w całym kraju, choć wcale nie przytłacza. Ale robi wrażenie. Na przykład takie metro. 279 stacji, 15 linii, otwarte w 1919 r. A w środku? Jednostajnie tukoczące zwyczajne ruchome schody przypominające te w Domach Centrum, piękne i trochę wybujałe glazury, istny nowoczesny Alcatraz jeśli chodzi o wejście i wyjście.

Bo Madryt zaczęłam właśnie od podziemi – kolejką można się wydostać z portu lotniczego Barajas. Pierwszy raz odetchnęłam tym względnym (ale zdradliwym) ciepłem przy Nuevos Ministerios. Palmy? Są. Przestronne aleje z pięcioma pasami? Tak. Godzina ulicznego szczytu, między 17, a 18. Ale nie samochody zdominowały miasto. A ludzie. Mnóstwo uśmiechniętych, trochę zabieganych, widać, że cieszących się z piątku mieszkańców. No ale zaraz. Gdzie to uderzenie gorąca, przyjemne ciepełko? Przecież są palmy! Gdzie tu gołe łydki i ramiona! Madryt to miasto na pustyni. W dzień jest ciepło, ale wieczory i noce są zatrważające chłodne (jak na polskie stereotypy o Hiszpanii). Latem temperatura sięga zenitu, zimą ochładza się, szczególnie w nocy.

Ja już dawno nie myślę o Hiszpanii w stereotypie krainy wiecznej ciepłości. Kiedyś mój nauczyciel od hiszpańskiego, a dziś serdeczny kolega, Alfonso, na pierwszych zajęciach nam wyjaśnił, że jako pochodzący z La Corunii Hiszpanię bardziej kojarzy z deszczem niż słońcem. No ale Madryt… przecież główny plac ma w sobie SOL. Przecież tak znamienita rodzina królewska, która daleko się trzyma od tabloidów, a dzielnie wspiera sztukę musi mieszkać w ciepłym miejscu. Ród Burbonów przetrwał złego generała Franco, Jose Carlos sprowadził z pięknej Grecji królową Sofię. Ich syn Filip (widzieliście jaki jest przystojny?) związał się ze zwykłą (ale równie co on piękną) dziennikarką, rozwódką (o świecie! Król się zadał z rozwódką? Idę po prosecco!). I Filip nie zrobił z tego międzynarodowego skandalu. Przeczekali burzę, a teraz dalej wiodą zwykłe-niezwykłe życie. Od 2014 już całkiem królewskie.

Royal

Oczywiście teraz, kiedy pieję o fajności rodziny królewskiej, moja serdeczna przyjaciółka Katalonka Ana, z którą dzieliłam mieszkanie w Padwie, dałaby mi porządnego pstryczka w nos. Hiszpanie (jak również Katalończycy, Baskowie i inni) bardzo krytykują sytuację, w której kraj w ogromnym kryzysie, jakim jest od lat Hiszpania, utrzymuje rodzinę królewską, pałace, rezydencje, jachty i służbę. Wiele jest tu ruchów rewolucjonistycznych, nie docierają do nas relacje o ulicznych zamieszkach, protestach, blokadach. A jest ich wiele.

Obecny premier, Pedro Sanchez, to lider Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej. Hiszpania była w ogromnym kryzysie rządowym od grudnia 2015 do października 2016. Wybrani deputowani nie byli w stanie utworzyć rządzącej większości. Obecny premier też nie ma łatwo. Lud zmusił go do wcześniejszych wyborów i wiosną tego roku ponownie został wybrany. Hiszpanią targają wielkie emocje i zrywy, jednak nie ma za bardzo alternatywy dla sytuacji która jest. Skądś to znamy. Rozsądnie gadający nie umieją się przebić przez populizm i wyjść z paroprocentowego poparcia. Ale młodzi mają pomysł i nadzieję. Tak mówi Ana, z każdym rokiem starsza i mniej zapalona politycznie.

Więc z dzielnicy Ministerstw przeszłam godzinnym spacerem do „centrum turystycznego”. Zatrzymałam się w hostelu blisko muzeów i Retiro, bo po to tu przyjechałam, by mieć do nich blisko. Szybki zrzut rzeczy i miasto. O! MIASTO! Jest luty. W dzień 13, w nocy 3 stopnie. A wiecie co tu się dzieje? To miasto żyje! Ulice i place zastawione są ogródkami i lampami grzejącymi o te ogródki są pełne! Szczęśliwych ludzi. Zakochanych, przyjaciół, rodziców z dziećmi. Podczas gdy nasze dzieci słuchają ostatnich rozdziałów wieczornej czytanki, te hiszpańskie szaleją na placach zabaw. Bo tu jest tak, że place zabaw są tak gęsto rozmieszczone, żeby rodzice mogli widzieć dziatwę z baru. Zawsze. Raj! Proszę państwa, raj!

W barach (czyli restauracjach, tu wszędzie zawsze są bary) jest CZYSTO co po doświadczeniu Andaluzji, gdzie wszystko jest nie sprzątane tylko spychane na stronę klienta jest super miłe. Za barem wszyscy mili i otwarci. Usiadłam przy, bo jakieś to było naturalne, skoro jestem sama. Zjadłam, wypiłam piwo, zamieniłam parę zwrotów grzecznościowych z obsługą, chłopaki dokarmiali mnie jeszcze tapasami bo „mizernie wyglądam”. I wyszłam. Artykuł początkowo ukazał się na blogu Podróżująca Rodzina. Zobacz też: Muzea w Madrycie: trzy najważniejsze placówki

Exit mobile version