Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Barcelona – nasze najlepsze atrakcje

Jak tu chodzić po Barcelonie by nie płynąć wśród masy turystów? Sprawdź Nasze topowe miejsca w Barcelonie. O zdanie zapytałam moją przyjaciółkę, Katalonkę Anę, moją włoską współlokatorkę z Padwy. Dała nam dokładny rozkład jazdy, zupełnie jakbyśmy korzystali z usług biura turystycznego, tylko bez komerchy. Mamy teraz nasze topowe miejsca w Barcelonie. Ana mapki rysowała pierwszego wieczoru, zaraz po naszym wyjściu z zoo. Umówiliśmy się w miłej restauracji La Palma (Carrer de la Palma de San Just 7), całkowicie godnej polecenia. Zamówiliśmy chyba wszystkie tapasy z karty i wymyśleliśmy jeszcze dwa dla Saszki. Było pysznie.
Nie ma zbyt wielu dziedzin, w których mogę o sobie powiedzieć, że jestem świetna, ale topografię wszystkiego ogarniam megaszybko. Nie mieliśmy więc kolejnego dnia większych problemów, by znaleźć się w dżungli miasta. Oczywiście pewnych sztampów nie dało się uniknąć, ale większość dnia spędziliśmy sami lub wśród lokalsów.
Zobacz też: 8 miejsc na Costa Bravie, które skradły mi serce

Gdzie mieszkaliśmy?

Mieszkanie wynajęliśmy przez airbnb. Mam dystans do tej formy noclegu, bo niby fajnie, że nie hotel, ale często czystość pozostawia wiele do życzenia. Tym razem trafiliśmy na boho lokal zakręconych artystów, w których dzieł sztuki było tyle samo co kurzu. Sani jednak świetnie się tam spało, więc dopiero po 10 wyruszyliśmy na miasto.

Nasze topowe atrakcje w Barcelonie:

Plaça de Sant Felip Neri.

Duma Katalończyków jest ogromna. Nie powinno się nigdy zadawać pytań w stylu „czy kataloński jest dialektem hiszpańskiego” albo „o co wam właściwie chodzi z tą autonomią”. Chyba że ma się trzy noce czasu na historyczny wykład, wymienianie słów które są zupełnie inne po hiszpańsku, francusku i katalońsku, wytykanie kolejnym władcom Hiszpanii wszystkich bolączek, no i ma się złotą cierpliwość by znieść wszystkie utyczki na naszą ignorancję, że w ogóle śmiemy pytać.

Pewnie dlatego wszystkiego, bo nigdy nie pytałam, Ana kazała nam najpierw iść na Plac Świętego Filipa. Tak na wszelki wypadek. Oczywiście całą historię miejsca opowiadała ze szczegółami i po dwa razy upewniała się czy słuchamy i rozumiemy. Do placu przylegają szkoła i kościół. 30 stycznie 1938r. podczas wojny domowej, plac został zbombardowany, zginęły 42 osoby, w większości dzieci. Dość mocno się to wyryło w pamięci ówczesnych mieszkańców miasta i kolejnych pokoleń. Na murze widać ślady po odłamkach. Ana liczyła, że dotrzemy tam o porze kiedy będzie tylko cisza, ale akurat chłopcy grali w piłkę.

Mercat de Santa Caterina.

Za targami chodzę po świecie. Na Santa Caterina przychodzą i miejscowi i turyści. Są owoce, warzywa, ryby, mięsa i wszystko inne czym się człowiek nasyci. Handlują tu od 1848r., starsza jest tylko La Boqueria.
Godziny otwarcia: poniedziałek 7.30-14, wtorek, środa i sobota 7.30-15.30, czwartek i piątek 7.30-20.30, w niedzielę się odpoczywa.

Mercat del Born.

W miejscu starej hali targowej powstało centrum kultury. Podczas wykopalisk ustalono stratygrafię od okresu rzymskiego. I tak okazało się, że tuż przed początkiem naszej ery na Born były farmy i nie wielkie osady zwykłych śmiertelników (centrum rzymskiego miasta to Barri Gòtic). W średniowieczu, co dla Barcelony oznacza gorący okres muzułmańskiej okupacji  dzielnica rozwijała się, wybudowano wiele domów i powstały małe rzemieślnicze biznesy. Halę Mercat del Bron zaprojektował w 1873r. Antoni Rovira i Trias, w 1878r. została oddana do działania. Przez prawie sto lat była najważniejszym miejscem handlowym Barcelony. W 1977r. budynek został anektowany do Zona Franca, zamkniętego obszaru wojskowego. Teren wokół stracił na ważności, aż do 1992 r. kiedy to Igrzyska Olimpijskie sprawiły Barcelonie prezent bycia mekką turystyczną. Stare budynki dzielnicy El Born sukcesywnie remontowano, a teren targu oddano w ręce archeologów. W 2013r. oddano do użytku nowoczesną bibliotekę, która na olbrzymim dziedzińcu ma odsłonięte osiemnastowieczne fundamenty budynków. Jest miło, bardzo czysto, wejście nic nie kosztuje, można się napić kawy i zjeść ciastko. Cudowny przykład mądrej adaptacji zabytku.

Estació de Franca.

Sania lubi pociągi, a my imperialistyczną architekturę. Dlatego na dworzec zajść musieliśmy. Od XIX w. kierowany jest tu ruch kolejowy z Francji i północy Katalonii. W 1929r. oddano do użytku obecny, olśniewający budynek. Architekt: Pedro Muguruza, pomysłodawca: Król Alfonso XIII. Stacja ma 29m wysokości i 195m długości. To mieszanka marmuru, kryształu i brązu, stylowo- modernizmu i art deco.  Przypomina bardzo dworzec we Lwowie.

Barceloneta. Plaża.

Do wielkiej piaskownicy dojść musieliśmy.

Poblenou.

Do tej dzielnicy (za Barcelonetą wciąż na północ i potem przy, za przeproszeniem, McDonaldzie w lewo) pójść trzeba koniecznie. Obecnie wyludniona w ciągu dnia (coraz więcej tu hosteli i loftów, ale wszyscy z samego rana uciekają na La Ramblę), niegdyś nazywana Manchesterem Katalonii. W XIX w. skupiał się tu cały przemysł regionu. Oczywiście, jak wszędzie w takich dzielnicach, mają tu siedziby najbardziej hipsterskie organizacje (m.in. jest tu biuro festiwalu Primavera Sound). My zachwycaliśmy się modernistycznymi kamienicami, przespacerowaliśmy się po cmentarzu no i spotkaliśmy z Aną na pyszne tapas na Rambla del Poblenou. W Barze „El 58” (od numeru ulicy) po za świetnym jedzeniem jest dziedziniec na którym są zabawki dla dzieci. Najedzeni poszliśmy łukiem w kierunku Gracii, po drodze zahaczając o Sagradę.

Sagrada Familia i Szpital.

W sumie to nawet nie wiem po co tam poszliśmy. Otoczenie Sagrady Familii jest zapchane amerykańskimi fast foodami i autokarowymi turystami. Splendoru budowli w ogóle nie czuć. Najlepiej by się oglądało, ten najdłużej budowany kościół świata z dachów budynku obok. Jak wpadniemy do Barcelony na dłużej, to się zakręcimy wokół tego tematu. Olbrzymie wrażenie robi Hospital de la Santa Creu i Sant Pau zaprojektowany przez Gaudiego. Jednak kolejny raz ilość turystów  odwiodła nas od wkroczenia na teren  atrakcji. Poszliśmy dalej, do dzielnicy Gracià.

Gracià.

Tu mieszka barcelońska bohema. Artyści i dziwacy. Również stąd wyprowadzili się do Cal Calsot nasi ukochani gospodarze (Lidia jest graficzką, a Marc rzeźbiarzem). Na Gracii mnóstwo jest placów, kawiarenek, uliczek i innych urokliwych zakamarków, które inspirują artystów do działania. Zjedliśmy w barze „Canigo” na Plaça de la Revolució de setembre 1868. Jedzenie takie sobie, ale piwo dobre i klimat fajny, więc raczej na wieczór niż w porze obiadowej.
Artykuł początkowo ukazał się na blogu Podróżująca Rodzina. Jeśli jesteś w Barcelonie, to koniecznie pomyśl też o wypadzie na Costa Bravę (klik!)
Exit mobile version