Zależna w podróży – blog podróżniczy z sensem

Buty i żurawie

W logo bloga mam szpilkę.

Trochę oczywiste, prawda? Każdy kto śledzi bloga na jakimkolwiek portalu social media, o tym wie.

Skąd ona się tam wzięła? Po pierwsze, bo chciałam zaznaczyć kobiecość bloga. Po drugie, bo początkowo myślałam, że będę poświęcać dużo więcej miejsca postaci kobiety w podróży, niż to robię. Na samym początku popełniłam dwie „kobiece” notki, jedną o tym czy warto być kobietą podróżującą solo, a drugą o tym, jak jest postrzegana biała kobieta w Azji wschodniej. Potem jednak tematyka trochę upadła. Wiem co prawa, że czytelnicy lubią gdy główny bohater bloga (a więc autorka) jest postacią wyrazistą. Dobrze, jak jest fabuła. Ale im dłużej jeżdżę tym bardziej się przekonuję o tym, że to nie ja chcę się na tej platformie liczyć. O wiele ważniejsze są miejsca, zwyczaje no i ludzie, jakich spotykam.

W końcu powód trzeci: uwielbiam buty! A raczej uwielbiam buty na obcasach. Do niedawna nie potrafiłam kupić butów bez chociaż trzy-centymetrowej szpileczki. Pamiętam w moim życiu momenty, gdy szłam do galerii handlowej, obiecując sobie, że tym razem wrócę z wygodnymi butami na płaskiej podeszwie. Wracałam z kolejną parą obcasów.

Ale ten punkt też się zdezaktualizował. Od roku mieszkam w moim niewielkim rodzinnym mieście, gdzie rzadko kiedy wychodzę do miasta. Zazwyczaj są to wycieczki na codzienne zakupy i wychodzenie z psem. Używam do tego pięcioletnich trampków i podejrzewam, że będą do tego służyć jeszcze bardzo długo.

Okazało się, że jedynymi butami, jakie ostatnio kupuję są a) najwygodniejsze z możliwych japonki na lato, w których zwiedzam cały świat i b) buty górskie.

Te drugie zresztą kupuje się gorzej, bo niekoniecznie kosztują jak japonki – 20 zł. Dlatego aż podskoczyłam z radości, gdy dostałam propozycję od firmy Merrell napisania recenzji butów. Po pierwsze, znałam już firmę wcześniej i byłam jej gorącą zwolenniczką. Po drugie… butów jesienno-zimowych mi wciąż brakowało.

Przyszły tydzień później. Ciesząc się jak małe dziecko, odpakowywałam paczkę-prezent. Moim oczom ukazały się śliczne czarno-szaro-różowe (a co! Zaszalałam) buty trekkingowe Merrell Azura Carex Mid Waterproof. No to żeby umowie stało się zadość przyszedł czas na krytyczne spojrzenie na te cudeńka. Zobaczmy czy coś z nimi nie tak.

Początek był niezły, a nawet bardzo dobry. Dziewczęco spojrzałam na butki. Śliczne! Bardzo stylowe w kilku odcieniach szarości. Różowe jest wnętrze i drobiazgi z zewnątrz. To zresztą chyba nawet nie jest różowy, ale (tu moja kobiecość się nieco bardziej wysila, z pomocą musi przyjść tabela kolorów w internecie) fuksja. Równie przyjemny jest materiał, z jakiego zostały wykonane. Tu jakiś zamsz, gdzie indziej skórka. Pierwsza klasa.

Biorę butki do ręki. Oficjalnie ważą 620 gramów, nieoficjalnie powiem wam, że to tyle co nic. Dopiero niedawno pożegnałam się z moimi starymi butami, które po dziesięciu latach służenia mi, w końcu uznały, że nie będą już tolerować wilgoci i z sezonu na sezon zalały skarpetki. Przy tamtych ciężkich buciorach Merrell to piórko.

Czas włożyć je na nogi i wypróbować w praktyce. Wiecie, że początek września spędziłam na Podlasiu. Pomyślałam: biorę je. Być może będzie trochę za ciepło, ale co tam – mają się sprawić w każdych warunkach.

Przez tydzień buty spotkały się z godzinami jazdy autobusami, dziesiątkami kilometrów przebytych na rowerze i kilometrami na piechotę, w tym po wilgotnej puszczy. Dodatkowo dzisiaj zabrałam je na obserwację ptaków na bagnach. Wahałam się, bo jakby nie było nieźle się tam pobrudzą. Ale potem stwierdziłam: a co tam, test to test.

Po pierwsze wilgoć: albo raczej jej brak. Zarówno wczesnoporanna rosa, jak i deszcz, a dzisiaj chodzenie po bagnach nie dały rady. Skarpetki, jak były suche, tak suchymi pozostały. Podobnie przyczepność do podłoża. Można by pomyśleć, że poślizgnęłabym się w tych warunkach nie raz, ale nie! Wszystko było w najlepszym porządku, a mi było zupełnie obojętnie na czym chodzę.

Po trzecie (bo drugie było przyczepnością) wygoda. Na Podlasiu wkładałam buty na stopy o 9 rano, a ściągałam niekiedy o 9 wieczorem. Tu również buty spisały się idealnie. Ani przez jeden dzień mi nie przeszkadzały, to jednak nie jakieś głupie baletki, w których stopy się obcierają, ugniatają, zniekształcają i męczą. Choć po dniach rowerowania i trekkingowania się padałam ze zmęczenia, a moje nogi przeżywały niezwykle przyjemne, ale dające się we znaki zmęczenie, to nigdy nie dotyczyło to stóp. One cały ten czas czuły się rewelacyjnie.

Po czwarte w końcu: temperatura. Ok. Dzisiaj na ptakach było zimno niewyobrażalnie. Moja rodzina skakała w miejscu i męczyła mnie o to by już wracać do samochodu. Tak, przyznaję było zimno. Już od dwóch godzin jestem w domu, ale dłonie ciągle jeszcze nie wróciły do swojej zwykłej temperatury. Ale o dziwo nogi – które od pewnego pamiętnego razu na nartach marzną w zastraszającym tempie – czują się świetnie. Zimno do nich nie dotarło.

Gorzej było z ciepłem. Wspominając podlaskie pedałowanie pamiętam dobrze te dwa czy trzy razy, gdy poczułam, że nogi mają dosyć temperatury panującej w bucie. Z jednej strony: źle – buty powinny nie dopuszczać do pocenia się stopy. Z drugiej, to w końcu buty jesienno-zimowe, a ja używałam je w najlepsze w pogodę iście letnią.

Gryżyna jest na Pojezierzu Leszczyńskim. Krainie, w której się wychowałam! Klik!

Ja ten tekst jeszcze uzupełnię. Dodam co nieco po łażeniu w butach zimą po lodzie i górach. Zamierzam wziąć je też do Izraela, gdzie poddane zostaną kilkudniowemu łażeniu po pustyni Negew i Wzgórzach Golan. Na razie mogę wam jednak powiedzieć w zaufaniu: gdy je dostałam, pomyślałam „Odsprzedam na Allegro. Będzie mały zysk, a w starych butkach spokojnie dam radę jeszcze trochę pochodzić”. Teraz jednak już wiem, że to stare buty spróbuję odsprzedać, a te się ze mną jeszcze zestarzeją.

I patrzcie, jak skończyła miłośniczka szpilek…

Jako że wspomniałam o tym, że obserwowałam dzisiaj ptaki, to wrzucę kilka zdjęć. Oczywiście nie udało mi się sfotografować tego, co tak naprawdę widziałam, ale te fotki może wam dadzą choć mgliste wrażenie, jakie cuda mogą się czaić w waszej okolic. Obecnie w okolicy zbiornika Wonieść w Gryżynie, 25 km od wielkopolskiego Leszna zlatują się żurawie. Przez cały wrzesień można podziwiać ich tu setki, a może nawet tysiące. Jeśli jesteście z Wielkopolski, np. z Poznania, to nie macie tu tak daleko. Gorąco polecam!!!

Jak tam dotrzeć: Jadąc od Poznania przejeżdżamy Gryżynę i jedziemy w stronę Nowego Dębca. Zaraz za rogatkami jest ubita droga w prawo, przy której stoi znak prowadzący do ruin kościoła z XIII w (można przy okazji zwiedzić). Jedziemy aleją jabłkową do samego końca i przy krzyżu skręcamy w prawo. Tam zostawiamy samochód/rower i przy ambonie idziemy ubitą ścieżką w stronę zbiornika wodnego. Dochodzimy do błocka przy samym zalewie i tam grzecznie i cicho czekamy. Najwięcej ptaków przylatuje, jak jest już prawie zupełnie ciemno, a pewnie najlepiej jest bardzo wcześnie rano (tak dzielna by to odkryć nie byłam). Długie rękawy, buty trekkingowe (Merrelle 😉 ) lub kalosze, coś na komary i lornetka wskazane. 

[wp_geo_map]

Exit mobile version