W czasie naszej świątecznej podróży po Mazurach przez trzy noce mieszkaliśmy w starej osadzie młyńskiej w Klekotkach. Jest to obiekt zgoła inny od dzikich leśnych Kordaków. Działa tu restauracja, ale przede wszystkim chlubą jest spa. Profesjonalne zabiegi przyciągają wielu amatorów tego rodzaju relaksu. Nie miałam serca zostawiać małej Idy na długo bez mamy, więc z wygódek zaliczyliśmy jedynie saunę, okrzykniętą przez Sanią miłą „kisiarnią”. Młyn Klekotki zagościł w naszych sercach i z pewnością będziemy wracać.
Młyn Klekotki – historia.
Młyn Klekotki był jednym z pierwszych tego typu ośrodków w okolicy, która dziś obfituje w tego rodzaju przybytki. Ma to swoją cudowną zaletę – wszystko jest już dopięte na ostatni guzik i znakomicie funkcjonuje.
Mielono tu od 1402 roku (albo i wcześniej, bo w tym roku młyn został wymieniony w księgach) dla zakonu krzyżackiego, a od 1446 roku dla pobliskiego dworu w Markowie. Po istotnym 1525r. (kiedy to zeświecczono zakon) osada stała się częścią Królestwa Pruskiego. W okolicy zamieszkali holenderscy protestanci znani również z Żuław – mennonici. Doprowadziło to do licznych kłótni z miejscową ludnością, którzy nie rozumieli i nie akceptowali inności (np. mszy odprawianych przez kobietę). Po krótkim czasie zapanowano jednak nad przyjezdnymi. W 1591r. młyn przeszedł na własność Dohnów, właścicieli zamku w Morągu, jak również wielu okolicznych majątków. Młyn przebudowano i unowocześniono, kolejni właściciele mielili. Zapisał się również na kartach francuskiej historii, kiedy to do Klekotek przybył ranny pod Lidzbarkiem Warmińskim żołnierz napoleoński oficer, a młyn począł służyć armii niewysokiego pana. I doczekał się kolejnych przebudów. W latach 40. XX wieku osada składała się z pięciu zabudowań. Po przejściu armii radzieckiej dobra Dohnów zostały rozkradzione, a po wojnie przybyli tu polscy osadnicy, którzy często zatrzymywali się tu tylko na chwilę. Młyn opustoszał, zainteresowano się nim dopiero w latach 70. kiedy to odbudowano część obiektów. W 1995r. Klekotki nabył przedsiębiorca z Warszawy, który starannie odrestaurował budynki w porozumieniu z konserwatorem zabytków.
Młyn Klekotki dziś.
Efektem tych działań jest spójny architektonicznie i estetycznie kompleks. My mieszkaliśmy w starych zabudowaniach stajni, gdzie mieści się sauna i restauracja (najlepsza opcja w zimę, szczególnie z dziećmi). Flagowym budynkiem jest stodoła spa, gdzie „chodzi się” na zabiegi.
Nas (oczywiście) najbardziej interesowały rozległe tereny spacerowe. Idealne odległościowo na zimowe przechadzki dzielnego Sani w połączeniu z krótkimi drzemkami, które ucina sobie dniem Idka. Nieraz okrążyliśmy staw, wspinaliśmy się po leśnej ścieżce, wypatrywaliśmy kretów na kopcach, obserwowaliśmy zimowe rośliny.
Na terenie obiektu jest plac zabaw. Dla dziczków. Są drzewa (podpisane), więc ścieżka dydaktyczna. Wodospad (choć dla mnie to tama, Sania jednak upierał się nad większą sprawą).
Młyn Klekotki mają papiery na ekofood. Sprzedaje się tam miody, gryki inne atrakcje żywieniowe.
Jest miło. Chętnie wrócimy, nie tylko do kisiarni, ale i na zabiegi w dalszej perspektywie, a w bliższej na spacery. Ciekawi jesteśmy lata, kiedy to organizowane są śniadania na trawie, a na wodzie można popływać rowerem wodnym czy kajakiem. Są korty tenisowe. I warsztaty ceramiczne na życzenie (niestety zauważyłam po czasie).
Zarezerwuj klikając w ten link. Dla Ciebie nie będzie różnicy w cenie, nam wpadnie mały grosz do podróżniczej skarbonki.
Artykuł początkowo ukazał się na blogu Podróżująca Rodzina. Zobacz też inne teksty o Mazurach.
Magdalena Dziadosz, mama Saszy i Idy. W teorii archeolożka śródziemnomorska i muzealniczka, skrzętnie wykorzystująca wiedzę zdobytą na studiach w swojej pisarskiej pasji. W praktyce właścicielka firmy zajmującej się komunikacją i PR-em. Dużo pisze na różne tematy. Uwielbia podróże, najbardziej te blisko natury: długodystansowe spacery oraz wycieczki górskie. Ale doceni też wieczór na szpilkach w wiedeńskiej operze.
Co myślisz?