Islandia nas przywitała tym co dla niej typowe. Mimo połowy sierpnia, pierwsze co mi się zawiało w twarz po wylądowaniu w Reykjaviku to silny, zimny wiatr. A w oczy rzuciły się gołe łydki Selenitów. Że to mieszkańcy naturalnej satelity Ziemi wiedziałam, bo z okna samolotu widać było tylko kratery i chropowatą powierzchnię. I w sumie obliczając koszt wakacji na Islandii skojarzenia z księżycem nie są całkiem z niego samego. Ludzie stąd mają jakąś niebywałą odporność na zimno. Pewnego popołudnia miałam na sobie kurtkę, czapkę, szalik, rękawiczki, (długie) spodnie i górskie buty, szłam pod wiatr i (prawie) płakałam z zimna. Obok minął mnie lekkim krokiem uśmiechnięty brodacz w wełnianym swetrze i krótkich spodenkach. Tak tu się mają na co dzień.
Islandia
Popularnym sposobem zwiedzania wyspy jest objeżdżanie jej w dziesięć dni samochodem i oglądanie atrakcji top twenty z okna samochodu, czasem wyskakując na fotę. My wybraliśmy zgoła inną metodologię eksplorowania wyspy. Woleliśmy zobaczyć tym razem mniej, ale za to częściej leżeć na trawie spoglądając w niebo, grzać się na kamieniach i wpatrywać się w głębię oceanu (na to nie zawsze wiatr pozwalał). Obserwowaliśmy gazujące samochody i spokojnie wgryzaliśmy się w nasze pieczołowicie przygotowane kanapki. I nie, nie jesteśmy flegmatycznie obrzydliwi. Na co dzień całkiem dziarscy, to na Wyspie coś się z nami stało.
101 Reykjavik, Noi Albinoi, Wyprawa do wnętrza ziemi.
Oglądaliście? Czytaliście? Jak ktoś się wybiera na Islandię bardzo polecam te tytuły i treści. Pierwsze dwa doskonale wprowadzą w klimat współczesnych syzyfowych zmagań życiowych mieszkańców wyspy.
Książka Juliusza Verne’a bajkowo przełamie surrealizm powyższych filmów. Ja czytając spoglądałam przez okno na Snæffelsjökull, wulkan przez który do wnętrza ziemi weszli Aksel i profesor Lindenbrock. Mieszkaliśmy w chatce na farmie Lysuholl, co prawdopodobnie w tłumaczeniu na polski znaczy „cały wiatr z wyspy kumuluje się u nas” lub po prostu „wygwizdowo”. Był przedpokój z aneksem kuchennym, pokój z kanapą i stołem, sypialnia, łazienka i weranda, z której nie korzystaliśmy. Zbyt wiało.
Takich farm jest mnóstwo na całej wyspie, wszystkie są zaznaczone na mapach kraju, a sąsiadem jest nazywany również ten kto mieszka sto kilometrów dalej. A czasem do najbliższego sklepu jest 60 km (tak, zapomniałam kiedyś kupić kawy). Jak już napisałam z okna naszego domku na drugim planie majaczył w słońcu wygasły wulkan (tak naprawdę była cała masa wulkanów, ale ten jedyny miał ośnieżony szczyt i Verne umieścił w nim akcję książki), na pierwszym planie kłusowały kuce z powiewającymi (na wietrze) grzywami, czasem przystając by podjeść soczystą trawę (możliwe, że chciały stać w jednym miejscu cały czas, ale nie mogły, bo wiatr je znosił).
Islandia jest zupełnie nieeuropejska. Dużo jej bliżej do Ameryki Północnej. Najbardziej architektura miast- domy budowane są z (wiatroodpornej) blachy falistej, pomalowane na różne odcienie seledynu i bladego turkusu. Wszystko szarawe i zupełnie mało urokliwe. Na próżno szukać kamiennych willi lub szklano- drewnianych, geometrycznych, szwedzkich dzieł sztuki. Tu akurat przedszkole.
Przyroda i niewiele miast.
Spędziliśmy cały tydzień na lokalnych wycieczkach, bez spinki, głównie chodząc na przełaj w góry, po klifach, nad oceanem plażą (poznaliśmy nawet pięknego psa należącego do rybaka, oczywiście skoro zachwyt, to Labrador). Jeździliśmy również po tutejszych miasteczkach. Ulubione zarówno moje jak i E. to Stykkishólmur (jest latarnia, muzeum norweskiego domu mieszczańskiego, supermarket Bonus). To okno na świat – stąd odpływają promy na wyspy Breiðafjӧrður, z czego niestety nie skorzystaliśmy, prom, zawsze od 20 sierpnia do 1 września jest na wczasach w stoczni, co prawie dokładnie pokrywało się z naszym pobytem na wyspie).
Postanowiliśmy jednak nie być zupełnymi ignorantami jeśli chodzi o odwiedzanie polecanych przez przewodniki miejsc. Nawet jeśli to ma być wymarzona podróż poślubna na Islandię, to coś turystycznie zrobić trzeba .-) Na półwyspie Snæfellsness należą do nich zwykle tereny przy Oceanie. I tak dotarliśmy do drewnianego kościółka Búðakirkja, który znajduje się przy bardzo obiecująco opisanym wygasłym wulkanie. Mądre książki mówią, iż to jeden z przykładów gdzie wulkan rozsadził się i można wejść do jego wnętrza. Moje wyobrażenie niestety przerosło rzeczywistość i wnętrze wulkanu okazało się być stokiem porośniętym mchem, jak wszystko dookoła. Sama wycieczka jest jednak warta odbycia, maszeruje się prawie godzinę po zastygłej lawie i mięciutkim mchu wzdłuż oceanu.
Zwierzęta. Te na drodze i talerzu.
Zakupy na Islandii to sprawa dość ciekawa. Przede wszystkim nie ma tu sklepów „osiedlowych”, są tylko supermarkety. Zwykle jest jeden w mieścinie i prawie zawsze to Bonus (ze świnką w logo). Bardzo duża część towarów jest importowana z Europy i USA. Nie docierają tu jednak rarytasy. Słynna jest obecność na wyspie polskich wafelków Prince Polo, co akurat cieszy, bo nie ma się czego smakowo wstydzić. Można jednak na półkach napotkać na przykład worki na śmieci naszej rodzimej produkcji, którym daleko do zdobycia tytułu produktu miesiąca lub ohydną kiełbasę z gorczycą, której cena za kilogram przewyższa chorizo w Polsce.
Islandia jest spokojnym i cichym miejscem. Zdecydowanie łatwiej spotkać tu barany niż ludzi. Te natomiast (barany) są ciekawskie i kontaktowe. Zwykle chodzą trójkami, więc jeśli pędzimy pustą drogą i widzimy rozdzielony dwa to znaczy że osamotniony przedstawiciel gatunku gdy tylko usłyszy zbliżający się samochód będzie chciał doskoczyć do przyjaciół by poczuć się raźniej. Dlatego też nie należy rozwijać zawrotnych prędkości, by zawsze dać radę wyhamować.
Istnieją pewne mity żywieniowe. Ja się na przykład bałam, że zmuszona będę jeść zgniłe mięso rekina, lub barana upieczonego w całości razem z oczami, by nie umrzeć z głodu. A nawet nie widziałam takich ciekawostek w kartach dań.
Jedzenie.
Na Islandii owoce i warzywa są hodowane w szklarniach. Rosną tu nawet banany i kawa, jednak jedynie do celów naukowych. Bardzo smaczny jest również lokalny nabiał. W szczególności gęsty jogurt skyr. Pewnego razu, jadąc drogą nr 47, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, przy której znajdował się bar, gdzie można było zjeść steka z krowy która dopiero co się pasła na pobliskiej łące, lub ciasto ze wszechobecnymi na wyspie jagodami. Taki przydrożny lokal slow-food z bardzo miłym właścicielem.
W lokalnych smażalniach można zjeść pyszne ryby. Ceny wywindowane są, jak wszystkiego na tej pięknej wyspie. Za 100 gram płaci się w przeliczeniu około 20 euro. Na szczęście co chwilę natykaliśmy się na uliczne sieciowe bary o wybujałej nazwie Bæjarins beztu pylsur z pysznymi hot dogami, które reklamuje sam Bill Clinton. (Do 2006 roku w Keflaviku, na południu kraju, mieściła się amerykańska baza wojskowa, co odcisnęło swoje piętno zarówno na architekturze miejscowości- szeregowe domki rodem z Doliny Krzemowej, jak i właśnie na zamiłowaniu do fastfoodów- alternatywą dla smażalni ryb są hamburgerownie).
Nie jestem w stanie sobie wyobrazić co na wyspie jedzą weganie.
Lektury dodatkowe.
My podróżowaliśmy z najsamotniejszym przewodnikiem świata, nie okazał się być, jak zwykle, hiperużyteczny, ale czasem się przydał. Bardzo natomiast polecam „Islandzkie zabawki” Mirosława Gabrysia oraz zbiór tekstów wydawnictwa Trio „Islandia”.
Artykuł początkowo ukazał się na blogu Podróżująca Rodzina.
Zobacz też: Reykjavik: atrakcje stolicy Islandii
Magdalena Dziadosz, mama Saszy i Idy. W teorii archeolożka śródziemnomorska i muzealniczka, skrzętnie wykorzystująca wiedzę zdobytą na studiach w swojej pisarskiej pasji. W praktyce właścicielka firmy zajmującej się komunikacją i PR-em. Dużo pisze na różne tematy. Uwielbia podróże, najbardziej te blisko natury: długodystansowe spacery oraz wycieczki górskie. Ale doceni też wieczór na szpilkach w wiedeńskiej operze.
Co myślisz?