Spis treści
Gdzieś nam umknęło podsumowanie. Wróciliśmy, wpadłam w wir kolejnych projektów i realizacji kłębiących się w głowie pomysłów. Ale jednak wrócę do tematu. Przeszłam 220 km pieszo z dziećmi wybrzeżem Bałtyku, długość całego województwa pomorskiego. Jedni się pukali w głowę, inni użalali nad dziećmi, trzeci myśleli, że jestem niepoważna (i chyba mieli trochę racji, na szczęście). Bardzo dokładnie opisałam wszystkie odcinki, miejscowości i atrakcje. Jest jednak jeszcze inny kontekst. Tego jak podobną wyprawę zorganizować, kiedy dziecko na długą wędrówkę jest gotowe i co to w ogóle dzieciom daje, takie włóczenie się. W ogóle coś daje?
Pieszo z dziećmi wybrzeżem Bałtyku.
Mierzeje Wiślana.
Wyszło tak, że szliśmy na raty, w trzech wyprawach. W marcu, na samym początku, było najlepiej – Mierzeja Wiślana zimą, -15, totalnie zmrożona plaża, wózkiem jechało się jak po asfalcie. Zero wiatru, zero ludzi, pełne słońce. Odcinki między miejscowościami są bardzo krótkie, doliczając drogę przez las, dziennie robiliśmy średnio 11 km (pierwszy dzień trochę ją zaniża, był krótki). Najbardziej rozwiniętą turystycznie miejscowością są Kąty Rybackie – całoroczne muzeum wprowadzające w realia pracy życia tej ziemi, jedyny w okolicy czterogwiazdkowy hotel, dobreńka restauracja.
Doskonały początek. Sztutowo i Mikoszewo po sezonie należą do tych wymarłych, w Stegnie jest najwięcej życia codziennego – jest nawet Orlen, więc na hot-doga się skusiliśmy i kawę. Największą miłością okazały się wydmy, następnym razem bierzemy sanki.
Sania był przedzielny. Szalał, zbierał bursztyny, muszle, szybko maszerował, czasem miałam wrażenie, że czuje się małym Amundsenem, widziałam oczyma wyobraźni, jak za dwadzieścia lat zdobywa oba bieguny. Na raz. 😉
Ida Mierzeję przespała. Odcinki były krótkie, zwykle do południa byliśmy już w miejscu docelowym, mogliśmy sobie eksplorować atrakcje miejscowości, zajadać zupy rybne i uzupełniać spalone kalorie zakazanymi na co dzień batonikami.
Doszliśmy do ujścia Wisły, i wróciliśmy do Mikoszewa na gdański autobus. Zimą prom na królowej rzek nie pływa, więc odpuściliśmy Wyspę Sobieszewską. Zrobiliśmy 70 km w 6 dni (razem z jednym dniem w Gdańsku). Mieliśmy ogromny apetyt na więcej, wszystkie noclegi były doskonałe, we wszystkich były miski w których Sania moczył sobie wieczorami nogi, co zostało jego prawie codziennym rytuałem do dziś. Byliśmy doskonale spakowani, niczego nam nie zabrakło, wszystko zostało użyte. Przeszliśmy kawałek pieszo z dziećmi wybrzeżem Bałtyku.
Mechelinki-Puck.
Kwiecień, tuż przed Wielkanocą. Ten krótki odcinek miał być początkowo dużo dłuższy, bo aż do granicy województwa, jednak okazał się być najtrudniejszy. Pierwsze trzy dni obfitowały w błękit nieba i ciepłe wiatry, planowaliśmy na święcone dotrzeć do Dębek. Pech jednak chciał, iż wiosna okazała się bardziej kapryśna od zimy. Po pierwsze, plaża już totalnie odpuściła, i została nam ścieżka rowerowa R10 ciągnąca się wzdłuż Bałtyku.
Doskonale przygotowana i oznakowana, ale chciałam być sprytniejsza od planerów, i wpakowałam nas w niemiłosierne błocko. Jeszcze zamiast się wycofać szłam w zaparte. Sania sobie doskonale poradził i zachował wielki spokój, mógł przejść suchym butem przez trzciny. Gorzej z ciężkim wózkiem… Nasz Kronan sam w sobie waży 16 kg, bagaż podchodził pod 12. Wyjęłam Idkę, przeniosłam ją na rękach i zostawiłam dziatwę w bezpiecznym miejscu, a sama przetargałam nasz czołg przez błoto. Bez strat, po za umoczeniem mojego trampka po kostki. Doszliśmy do Osłonina, gdzie spędziliśmy błogi dzień na plaży nad zatoką. Nic nie zapowiadało tragedii.
Kolejnego dnia spadł śnieg. Ja w trampkach, dzieci w cienkich puchówkach. O 9 temperatura podniosła się o parę stopni temperatura i naszym towarzyszem stał się deszcz. Wiatr przypominał triesteńską borę. Walcząc o życie (sic!) doczołgaliśmy się (sic2!) do Rzucewa, i nie mieliśmy szans. Zejście do Osady Fok było niemożliwe, małe sopelki lodu ścinały nam prosto w twarz. Miejscowa kobieta powiedziała, że ten wiatr jest najgorszy, bo wieje od “ruskich”, zwykle trwa to trzy dni. Duma poszła do kieszeni, a na pierwszy plan wyszły geny po babci. Odpowiedzialność sto. Przystanek PKS i Puck.
Ogrzewając się w aparthotelu Kamienica, oceniając zawartość toreb, bardziej przeciwdeszczową, niż grzewczą, podcierając zagilony nos Idy i konsultując się telefonicznie z Podróżującym Tatą postanowiliśmy wracać do domu.
Ustka-Władysławowo.
Minął tydzień i zrobiło się ciepło, prognozy były optymistyczne, więc ruszyliśmy do Słupska. Wszyscy mówili, że to właściwy kierunek, nie odwrotnie, bo wiatr. Słupsk był wieeeelkim pozytywnym zaskoczeniem. PKS do Ustki i stamtąd już hardcore. Najbardziej przerażało mnie, że nie ma komunikacji między miejscowościami, w których mieliśmy zaplanowane noclegi. Więc w razie “co” to klapa.
Na szczęście pierwszy odcinek Szlakiem Zwiniętych Torów (bo wędrówkę pieszo z dziećmi wybrzeżem Bałtyku kontynuowaliśmy ścieżką R10), był szalenie interesujący, co pozytywnie wpłynęło na członków wyprawy. Niestety już w Rowach okazało się, że droga rowerowa w Słowińskim Parku Narodowym jest… pod wodą. Musieliśmy jechać do Smołdzińskiego Lasu PKSem (przez Słupsk). Następnego dnia krótki odcinek pieszo szosą do Kluk i również zmiana planów, miejscowi kategorycznie odradzili próby przejścia szlakiem do Łeby.
Tu dogoniły nas koszmary. Liczyłam na to, że Ida da radę przejechać samochodem 30 minut, grzecznościowo zabrała nas właścicielka Apartamentów Pogodna. Nasza córka ma (już wiem to na pewno) totalną chorobę lokomocyjną. Zwymiotowała po paru minutach, na szczęście nie przynosząc szkód samochodowi, tylko sobie i mi. Do tego źle się poczuł również Sania i pierwszy raz zdarzyło mu się również puścić autopawia. Szczęśliwie do reklamówki. Którą trzymał przez kolejne 10 minut drogi w rękach. Dzielny chłopak! Reszta dnia upłynęła nam na grzaniu wrzątku i praniu. Nawet włączyłam dzieciom minimini pierwszy raz w życiu bez limitu.
Idziemy dalej.
Kolejnego dnia odpoczęliśmy, czyli zwiedzaliśmy Łebę i korzystaliśmy z cudownej Pogodnej. Potem droga do Sasina – kolejne leśne zachwyty, choć… Nadszedł bunt wózkowy Idki. Postanowiła, że to by było na tyle jeśli chodzi o podróżowanie na siedząco i właściwie większość trasy zrobiła pieszo. Kolejnego dnia – do Białogóry, również. Co chwilę zmieniała miejsce – ta na nóżkach, to na rączkach. Bardzo rzadko w wózku. Odcinki 20 km rozciągały się na cały dzień.
Trzeba było mocno wrzucić na luz. Do Dębek, które od Białogóry dzieli tylko jeden, ośmiokilometrowy las, dotarliśmy na skraju (mojego) wyczerpania nerwowego. Ida nie wsiadła tego dnia do wózka nawet na minutę, nie spała w ciągu dnia, cały czas była marudna i niezadowolona, ale Sania chciał… zostać w naszej kwaterze na zawsze. To, że nie skończyliśmy w tym momencie naszej wycieczki zawdzięczamy tylko i wyłącznie właścicielom Fajnego Miejsca i temu, że z Dębek NIE DA SIĘ w weekend wyjechać komunikacją.
Podbudowani dobrą, a raczej fajną aurą, kolejnego dnia doszliśmy do Karwi, gdzie okazało się, że droga rowerowa wiedzie do Władysławowa wzdłuż wojewódzkiej, bez pobocza. Było jasne, że musimy skierować nasze kroki na przystanek autobusowy, bo czasy gdy coś robiłam na siłę i za wszelką cenę, bez oceny bezpieczeństwa skończyły się, gdy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym.
Siedzieliśmy na dworcach we Władku, potem w Gdyni, nawet musieliśmy się zdecydować na pierwszą klasę, bo innych biletów nie było. Miałam ochotę wszystkim krzyczeć, że przeszłam pieszo z dziećmi wybrzeżem Bałtyku! Ale jakoś skupiłam się na tym, by przeżyć tą podróż, bo wsadzić dzieci do puszki na cztery godziny po dwóch tygodniach w lesie, to pomysł szalenie ryzykowny.
Pieszo z dziećmi wybrzeżem Bałtyku – czy zrobiłabym to jeszcze raz?
Tak, mało tego, bardzo marzę, by iść dalej, przejść zachodniopomorskie, i może również pokusić się na kolejne odcinki R10. Byłoby cudownie zrobić Bałtyk na około. To doskonałe poczucie natury i paradoksalnie odwrócenie się trochę plecami od morza. Bo teraz dla mnie największą siłą naszego morza są lasy, wydmy, rezerwaty, torfowiska.
Artykuł początkowo ukazał się na blogu Podróżująca Rodzina.
Magdalena Dziadosz, mama Saszy i Idy. W teorii archeolożka śródziemnomorska i muzealniczka, skrzętnie wykorzystująca wiedzę zdobytą na studiach w swojej pisarskiej pasji. W praktyce właścicielka firmy zajmującej się komunikacją i PR-em. Dużo pisze na różne tematy. Uwielbia podróże, najbardziej te blisko natury: długodystansowe spacery oraz wycieczki górskie. Ale doceni też wieczór na szpilkach w wiedeńskiej operze.